Bardzo niskie koszty produkcji Chińczykom udaje się utrzymywać głównie dzięki totalitarnej specyfice ich państwa. W 1949 r. w ChRL wprowadzono zakaz swobodnego poruszania się ludności po terytorium kraju. Jeśli Chińczyk z biednej wiejskiej prowincji chce wyruszyć do pracy w Szanghaju, potrzebuje paszportu wewnętrznego (hukou). Ich liczba jest ograniczona, a ci, którzy zdołają go otrzymać, stają się zazwyczaj posłuszną, tanią i bezbronną siłą roboczą. Nie mogą ściągnąć swojej rodziny do miejsca, w którym pracują, nie mogą tam uzyskać prawa stałego pobytu (dopóki nie kupią mieszkania, co jest ze względów finansowych bardzo trudne do osiągnięcia) i nie mogą liczyć na wsparcie państwa w konflikcie z pracodawcą. Takich obywateli drugiej kategorii jest w Chinach 120 mln. Do tego dochodzą ludzie, którzy pracują na czarno (bez hukou) oraz więźniowie. Ponadto przedsiębiorcy nie muszą się tam martwić o ubezpieczenia społeczne, a czas pracy jest dłuższy niż w krajach rozwiniętych.
Innym sposobem, za pomocą którego chińskie władze uzyskują przewagę konkurencyjną nad resztą świata, jest utrzymywanie kursu juana na sztucznie zaniżonym poziomie. Ten walutowy protekcjonizm sprawia, że eksporterzy z ChRL mogą sobie pozwolić, by bardzo tanio sprzedawać swoje produkty w dolarach czy euro. To dodatkowo obniża też koszty płacy. Szacunki mówią, że tuż przed kryzysem finansowym były one dziewięciokrotnie niższe niż w Meksyku i nawet 80 razy mniejsze niż w krajach Zachodu. Nic dziwnego, że wielkie koncerny z całego świata przenosiły w ostatnich dwóch dekadach produkcję do Chin, osłabiając w ten sposób własne gospodarki. Amerykańscy politycy wielokrotnie grozili z tego powodu Pekinowi wojną handlową, a wielu ekonomistów, w tym takie sławy jak noblista Paul Krugman, oskarża Chiny o kanibalizowanie innych gospodarek świata.
– Największymi błędami prezydenta USA Billa Clintona były nadmierna deregulacja systemu finansowego oraz zgoda na przystąpienie Chin do Światowej Organizacji Handlu (WTO). To są główne przyczyny kryzysu i dzięki temu Chiny masakrują zachodnie gospodarki – mówi „Parkietowi" Antoine Brunet, współautor książki „Chiny światowym hegemonem. Imperializm ekonomiczny Państwa Środka".
Chińska polityka walutowa uderza również w państwa rozwijające się. Według badań Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego oraz Peterson Institute for International Economics, gdyby chińskie władze pozwoliły na aprecjację juana o 10 proc. wobec dolara, eksport do USA innych państw rozwijających się wzrósłby nawet o 6 proc. Skala niedoszacowania juana jest jednak wyższa. Różni ekonomiści określają ją na 30–60 proc. W lipcu 2008 r., gdy za dolara płacono 6,83 juanów, Bank Światowy szacował, że kurs równoważący wymianę powinien wynosić 3,40 juana za dolara. – Jeżeli Chiny narzucają taki kurs, to jakby hamowały import za pomocą ceł wynoszących 100 proc. i jakby subwencjonowały eksport w wysokości 50 proc. ceny wyrobów – wskazuje Brunet.
Przebijanie bańki, uśmierzanie gniewu
Skoro ten model gospodarczy zapewnił Chinom potęgę, to czemu władze ChRL zaczęły go zmieniać na system oparty w większym stopniu na konsumpcji wewnętrznej? Katalizatorem zmian okazał się światowy kryzys, który na przełomie 2008 i 2009 r. mocno uderzył w chiński eksport. By ratować wzrost gospodarczy władze uchwaliły wówczas pakiet stymulacyjny wart 395 mld USD i dodatkowo nakazały państwowym bankom zwiększyć akcję pożyczkową. Wzrost PKB znów nabrał tempa, a ożywiony chiński popyt przyczynił się do wyciągnięcia Zachodu z recesji. Ale ceną za to było powstanie bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości, groźba przegrzania gospodarki i jej twardego lądowania, czyli dużego spowolnienia wzrostu PKB. Stąd m.in. podejmowane przez władze działania mające prowadzić do schłodzenia gospodarki. Przez prawie dwa lata Ludowy Bank Chin zacieśniał politykę pieniężną, by wyhamować inflację oraz w bezpieczny sposób zlikwidować bańkę na rynku nieruchomości. Inflacja wyraźnie zelżała. O ile w czerwcu 2011 r. sięgała 6,4 proc., to w lutym 2012 r. wyhamowała do 3,2 proc.
Jeśli chodzi o likwidację bańki nieruchomościowej, władze też odnoszą sukcesy. W lutym ceny domów i mieszkań spadały już piąty miesiąc z rzędu, choć w minionych latach rosły w dwucyfrowym rocznym tempie. Analitycy są przekonani, że rynek nieruchomości czeka miękkie lądowanie. – Chińskie władze w porę zdały sobie sprawę ze skali problemu i zaczęły rozbrajać bańkę, nim byłoby za późno – uważa Anson Chan, prezes firmy Bonds Group of Companies, inwestującej na azjatyckim rynku nieruchomości.