Odpływ pieniędzy z tak zwanych emerging markets nabrał tempa w minionym miesiącu, gdy wśród niektórych inwestorów zwyciężyło przekonanie, że wraz z ożywieniem amerykańskiej gospodarki zbliża się koniec łatwego pieniądza na świecie.
W Chinach wprowadzone przez bank centralny ograniczenia kredytowe zwiększyły obawy, że tamtejsza gospodarka nadal będzie zwalniać, a to przeniesie się również na inne kraje. O ile w poniedziałek pojawiły się oznaki łagodzenia kryzysu płynnościowego, to słabe dane z przemysłu jeszcze bardziej pogorszyły nastroje.
W ubiegłym tygodniu odpływ pieniędzy z funduszy powierniczych inwestujących w obligacje z emerging markets prawie się podwoił w porównaniu z poprzednim tygodniem, do 6 mld USD. A ostatnie pięć tygodni to najdłuższy nieprzerwany okres wyprzedaży tych aktywów od 2009 r. Jak duży był napływ pieniędzy na te rynki, przed ostatnim spadkiem pokazuje bilans za cały rok, w którym wciąż jest na plusie około 10 mld USD.
W latach 2009–2012 prywatny kapitał zainwestował na emerging markets 4,2 bln USD, według danych Institute of International Finance. To więcej, niż wynosi kapitalizacja tokijskiej giełdy. – Jeszcze do kwietnia emerging markets wydawały się najlepszym miejscem do zarabiania pieniędzy. A od dwóch tygodni traktowane są jak trucizna – powiedział Jan Dehn, szef analiz w Ashmore Investment Management, firmie specjalizującej się w emerging markets, która zarządza aktywami o wartości 77,7 mld USD.