– Chodźcie z nami, jeśli nie chcecie spędzić 2020 r., przyglądając się horrorowi kolejnych opóźnień brexitu – stwierdził brytyjski premier Boris Johnson. Liczy na to, że po przyspieszonych wyborach parlamentarnych, które mają się odbyć 12 grudnia, zdoła doprowadzić do końca sprawę brexitu i wyprowadzić Wielką Brytanię z UE przed 31 stycznia 2020 r. W jego planie nowy skład parlamentu będzie bardziej skłonny do przyjęcia wynegocjowanej przez niego w październiku umowy brexitowej. Sondaże przeprowadzane w ostatnich tygodniach dają jego Partii Konserwatywnej od 33 do 42 proc. poparcia. Partia Pracy, kierowana przez Jeremy'ego Corbyna, ma w nich od 21 do 31 proc. Przeciwni brexitowi Liberalni Demokraci, którym przewodzi Jo Swinson, cieszą się poparciem od 14 do 21 proc., a eurosceptyczna partia Brexit kierowana przez Nigela Farage'a ma w sondażach od 7 do 13 proc. Pamiętajmy jednak, że w brytyjskich wyborach parlamentarnych obowiązuje ordynacja jednomandatowa, która bywa bardzo nieprzewidywalna. Nawet premier Johnson nie może być pewny, czy dostanie się do parlamentu. Wynik jego partii będzie zależał od tego, czy Brexit wystawi kandydatów we wszystkich okręgach. Farage proponował Johnsonowi pakt pomagający wyeliminować Partię Pracy, którego ceną byłoby pójście przez konserwatystów na bezumowne wyjście z UE. Porozumienia nie zawarto, ale ludzie Farage'a zaczęli negocjować z najbardziej eurosceptycznymi deputowanymi Partii Konserwatywnej. Mogą nie wystawiać kandydatów w ich okręgach. Chcą za to wyręczyć konserwatystów w tradycyjnie robotniczych, ale zarazem niechętnych UE okręgach. Nawet drobne epizody kampanii mogą więc sporo zamieszać w trakcie wyborów.
Opowieść o dwóch przywódcach
Choć do Johnsona przylgnęło w europejskich mediach bardzo pojemne określenie „populista", to jest on kandydatem cieszącym się dużym poparciem wśród brytyjskich inwestorów. Przez ostatni rok na jego fundusz wyborczy wpłynęło, według agencji Bloomberga, ponad 400 tys. funtów od zarządzających funduszami hedgingowymi i bankierów. Jego relacje z branżą finansową wywołują też dużo podejrzeń. „Johnson jest wspierany przez spekulantów, którzy postawili miliardy na twardy brexit. Jest tylko jedna opcja, w której ten zakład się im powiedzie: wyjście z UE bez umowy, które sprawi, że waluta będzie mocno tracić" – pisał we wrześniu w „The Times" Philip Hammond, kanclerz skarbu w latach 2016–2019.
Finansiści wspierający premiera Johnsona podkreślają jednak, że nie chodzi im o twardy brexit, tylko o utrzymanie probiznesowego rządu. – To nie ma nic wspólnego z funduszami hedgingowymi ani z londyńskim City. Wystarczy spojrzeć na listę zwolenników wyjścia z UE, by zobaczyć wśród nich grupę ludzi, która coś zbudowała i podjęła ryzyko, by tworzyć miejsca pracy i bogactwo. To ludzie, którzy przyczyniają się do tego, że gospodarka rośnie – twierdzi Jon Moynihan, biznesmen z branży venture capital.
To, że wielu finansistów popiera Johnsona, nie powinno dziwić, jeśli się przyglądamy jego głównemu przeciwnikowi Jeremy'emu Corbynowi. Ten weteran lewicy jest znany z mocno prosocjalnych poglądów (a także kontaktowania się od lat 70. z różnego rodzaju radykałami – od bojowników IRA po zwolenników Hamasu). Partia Pracy pod jego rządami przyjęła program przewidujący m.in. podwyżkę podatków dla najbogatszych i dla spółek, wyższy podatek od zysków kapitałowych, powrót państwowej kontroli nad kolejami i spółkami użyteczności publicznej, faktyczną nacjonalizację szkół prywatnych oraz zmuszenie spółek do przekazania pracownikom 10 proc. udziałów. Boris Johnson mocno na wyrost porównał Corbyna do Stalina, ale jest jasne, że wielu bogatych Brytyjczyków postrzega perspektywę wygranej Partii Pracy jako katastrofalny scenariusz.
– Wielu bardzo bogatych ludzi jest zaniepokojonych perspektywą płacenia dużo większych podatków od swoich majątków i już się przygotowuje na możliwość powstania rządu Corbyna. Przepływy majątku już są aranżowane i w wielu przypadkach brakuje tylko podpisów na umowach. Wielu ludzi będzie dzwoniło do swoich prawników rano 13 grudnia, jeśli Partia Pracy wygra – stwierdził w rozmowie z dziennikiem „Guardian" Geoffrey Todd, partner w kancelarii Boodle Hatfield.