To miała być oferta publiczna wszech czasów. IPO saudyjskiego, państwowego koncernu naftowego Aramco miało być warte nawet 100 mld USD i wycenić spółkę na ponad 2 bln. Taką wizję snuto kilkanaście miesięcy temu. Potencjalna data tej oferty była jednak co jakiś czas przesuwana. Po tym gdy wielu ludzi zaczęło wątpić w to czy w tym roku do niego dojdzie, saudyjski regulator na początku listopada wydał zgodę na jej przeprowadzenie. Mowa była wówczas o sprzedaniu akcji wartych 40–45 mld USD. Wartość całej spółki wyceniono na „rozczarowujące" 1,5 bln USD. Dwa tygodnie później określono wycenę Aramco w przedziale 1,6–1,71 bln USD. To wciąż bardzo dużo – to suma podobna do nominalnego PKB Rosji. Okazało się jednak, że na rynek trafi jedynie 1,5 proc. akcji tej spółki. W górnym przedziale cenowym zostanie zebrane z rynku 25,65 mld USD. W dolnym 24 mld USD, czyli mniej niż podczas oferty Alibaba Group z 2014 r. (25 mld USD), będącej jak dotąd największym IPO w historii. Okazało się też, że akcje Aramco nie będą sprzedawane bezpośrednio w USA, Kanadzie, Australii czy Japonii. Oferta będzie skupiona na lokalnych inwestorach. Co się stało, że tak mocno zmniejszyła się ranga oferty, która miała być absolutnym rekordem na rynku?
Kiepski czas na debiut
Aramco to bez wątpienia gigant w swojej branży. Ten koncern jest największą spółką naftową na świecie. Odpowiada ona za 13 proc. globalnych dostaw ropy, a jej zysk netto w pierwszym półroczu 2019 r. wyniósł 46,9 mld dolarów, czyli więcej niż łączne zyski sześciu kolejnych pod względem wielkości spółek naftowych na świecie. Aramco wydobywa 11,6 mln baryłek ropy dziennie i posiada rezerwy surowca wynoszące 227 mln baryłek. Wydobycie baryłki ropy z saudyjskich złóż kosztuje ją zaledwie 2,8 dolara. Aramco wypłaci w tym roku dywidendy warte łącznie 75 mld dolarów, a saudyjski rząd gwarantuje, że w przypadku załamania cen ropy zrezygnuje ze swojej ich części, tak by dywidendy wypłacane inwestorom się nie zmniejszyły. Wszystko to więc wygląda na pierwszy rzut oka bardzo atrakcyjnie. Ale inwestorzy są podejrzliwi. I mają prawo do tej podejrzliwości.
We wrześniu największa saudyjska rafineria Aramco stała się celem ataku przeprowadzonego albo przez Iran, albo przez wspieranych przez irańskie władze rebeliantów Huti z Jemenu. Z rynku wyeliminowano produkcję sięgającą 5,7 mln baryłek dziennie. Moce produkcyjne szybko przywrócono, ale dla inwestorów był to sygnał ostrzegawczy przypominający, że sytuacja na Bliskim Wschodzie jest bardzo niepewna. I że saudyjskie instalacje naftowe mogą w przyszłości znów stać się celem ataku.
Na to nałożyły się niekorzystne trendy na rynku naftowym. Co prawda ropa gatunku WTI zdrożała od początku roku o 26 proc., ale jej cena była w tym tygodniu mniejsza niż 60 USD za baryłkę. Na jesieni 2018 r. dochodziła ona do 75 USD za baryłkę, a wiosną 2014 r. przekraczała 100 USD. Wrześniowy atak na saudyjską rafinerię doprowadził tylko do krótkotrwałego jej wzrostu. Choć nałożyły się na siebie kryzys w Wenezueli, wojna domowa w Libii, sankcje przeciwko Iranowi i skoordynowane cięcia produkcji przez grupę OPEC+, to cenie ropy wciąż daleko do 70 USD za baryłkę. Globalne spowolnienie gospodarcze nie służy wzrostom na rynku naftowym. Arabia Saudyjska i OPEC tracą natomiast kontrolę nad rynkiem. Międzynarodowa Agencja Energii (IEA) prognozuje, że w przyszłym roku popyt na ropę wzrośnie o 1,2 mln baryłek dziennie, ale podaż z USA, Kanady, Brazylii i Norwegii zwiększy się o 2,3 mln baryłek.
„Niektórzy zarządzający międzynarodowymi funduszami, którzy niedawno odwiedzali Arabię Saudyjską, wątpią, czy spółka wybierze obecny klimat ekonomiczny, by zadebiutować na giełdzie. Ich zdaniem może ona raczej przesunąć ofertę, na moment gdy ceny ropy się odbiją, nawet jeśli to może zająć wiele lat" – pisał pod koniec października Roberto Sifon-Arevalo, analityk S&P Platts.