Ta sytuacja jest obecnie zupełnie inna, niż była przed rokiem, gdy Ukraina była wiodącym eksporterem zbóż, roślin oleistych, miała bardzo duże zapasy z poprzedniego sezonu, których nie zdążyła wysłać przed wojną, a wszystkie prognozy uwzględniały Ukrainę jako dużego producenta obecnego na światowym rynku zbóż.
Dziś Ukraina produkuje o 40 proc. mniej zbóż niż przed wojną, nie ma tych wielkich zapasów, które trzeba by wysłać, a jednocześnie wiele krajów weszło w jej miejsce na globalnym rynku. Dlatego Ukraina obecnie nie jest już tak ważnym ogniwem światowego rynku zbóż, jak w momencie wybuchu wojny.
A jak pan patrzy na porozumienie zbożowe?
Rosja gra tu na dwa elementy, chcieli wynegocjować możliwość eksportu amoniaku rurociągiem do portu w Odessie i włączyć swój bank rolny Rosselkhozbank do systemu Swift. Ale gdy spojrzymy na to, co się wydarzyło po nieprzedłużeniu tego porozumienia, to można było odnieść wrażenie, że Rosja grała na wzrost cen zbóż i wyrugowanie Ukrainy ze światowego rynku zbóż. Świadczy o tym np. bombardowanie infrastruktury portowej w Ukrainie.
Sytuacja w Ukrainie mocno wpływała na rynek zbóż w Polsce. Wprawdzie oceny były mieszane, czy ten import faktycznie zmienił ceny w Polsce, czy też była to tylko wymówka, by mnożyć żądania wobec Ministerstwa Rolnictwa. Ale efekt polityczny kryzysu zbożowego jest – do 15 września trwa zakaz importu zbóż na polski rynek. Miesiąc po tej dacie odbędą się w Polsce wybory parlamentarne. Choć z powodów politycznych, by nie drażnić rolników, rząd może się zdecydować na jego przedłużenie, to czy z ekonomicznego punktu widzenia to ma sens?
Tu są dwa wymiary, poza efektem politycznym nie widzę tu znaczącego wpływu ekonomicznego, wprowadziliśmy ten zakaz, a ceny zboża w żaden sposób nie wzrosły. Nasza cena śledzi to, co się dzieje na światowym rynku, próby zrzucenia winy na ukraińskie zboże, że ceny spadły w porównaniu z ubiegłym rokieem, nie mają uzasadnienia. Ale jest jeszcze drugi wątek, który wynika z możliwości eksportowych Ukrainy.