To, że w wyniku TTIP nowe miejsca pracy powstaną, jest niemal pewne. Dowodzi tego niemal każda wielka umowa kładąca podwaliny pod strefę wolnego handlu. Historia uczy jednak, że w zależności od wielu czynników owe miejsca pracy mogą powstawać dość równomiernie we wszystkich zainteresowanych umową stronach (tak było w przypadku Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, poprzedniczki Unii Europejskiej) albo u jednej ze stron kosztem drugiej (przykład: USA i Meksyk po podpisaniu umowy NAFTA).

Coraz więcej wskazuje na to, że TTIP może z całą mocą ujawnić wszystkie słabości unijnych regulacji środowiskowych blokujących konkurencyjność europejskiego przemysłu.

Aby wspólny rynek, który powstanie w wyniku TTIP, mógł działać bez zakłóceń, niezbędne jest zapewnienie wszystkim jego uczestnikom równych szans. Po części zadanie to należy do negocjatorów. Co jednak w sytuacji, gdy robienie biznesu – szczególnie w energochłonnych branżach – jest w USA dużo łatwiejsze niż w Europie?

Nie da się znieść tych różnic na drodze negocjacji, bo trudno od amerykańskiego rządu wymagać, by był mniej przyjazny dla rodzimego biznesu i zagranicznych inwestorów tworzących w USA nowe miejsca pracy. To my musimy zadbać o europejski przemysł.

Czytaj więcej w „Rzeczpospolitej"