Wtorkowa sesja w dużej mierze sprowadzała się do czekania na dane makroekonomiczne, wśród których te najważniejsze dotyczyły inflacji w Stanach Zjednoczonych. Tym samym do wszystkich ruchów rynkowych przed publikacją danych trzeba było podchodzić z rezerwą i nie przywiązywać zbyt dużej wagi. I owszem odczyt inflacji w Stanach Zjednoczonych namieszał trochę na rynku, ale ciężko też powiedzieć, aby wyznaczył jakiś konkretny kierunek.
Z kronikarskiego obowiązku odnotujmy to, co działo się przed publikacją danych. WIG20 zaczął dzień nieznacznie nad kreską, jednak nie minęła godzina, a podaż wyprowadziła kontrę. I ona okazała się nietrwała. Byki przeprowadziły kontrofensywę i w połowie notowań WIG20 zyskiwał około 0,5 proc. (nie przeszkadzały nam nawet rozczarowujące dane o PKB z Polski). Z takim dorobkiem nasz rynek wchodził w decydującą fazę notowań.
Dane dotyczące inflacji w Stanach Zjednoczonych zaskoczyły, tyle że negatywnie. Inflacja konsumencka w USA co prawda wyhamowała z 6,5 proc. w grudniu do 6,4 proc. w styczniu, ale rynek spodziewał się jednak jeszcze większego hamowania. Podobnie było w przypadku inflacji bazowej.
Pierwszą reakcją rynkową były... zwyżki. Szybko jednak też przyszło otrzeźwienie. Tuż po godzinie 15.00 indeks największych spółek naszego rynku znów zszedł pod kreskę. Później poruszał się już w rytm Wall Street. Amerykanie też jednak mieli problem z interpretacją danych o inflacji. Otwarcie notowań w USA wypadło pozytywnie, ale później i tam zagościł kolor czerwony. Kiedy kończyliśmy handel w Warszawie amerykańskie indeksy spadały po około 0,3 proc. WIG20 ostatecznie uległ presji podaży, chociaż w tym przypadku można mówić o jedynie symbolicznym zwycięstwie niedźwiedzi. Indeks największych spółek stracił 0,03 proc. Dane o inflacji namieszały więc na rynku, ale czy okazały się one przełomowe?