Trzeba jednak przyznać, że mimo tej utrzymującej się krótkoterminowej presji spadkowej, w skali średnioterminowej scenariuszem bazowym pozostaje kontynuacja trendu wzrostowego. Przemawia za tym fakt, że główne indeksy są nadal wyraźnie powyżej kluczowych dla sytuacji w średnim terminie poziomów wsparcia. Pierwszą z takich barier jest dno przeceny z początku stycznia (2658 pkt dla WIG20 i 46 416 pkt dla WIG), a następnie położony niewiele niżej dołek z końca listopada (odpowiednio 2612 pkt i 45 284 pkt), w przypadku WIG20 dodatkowo znajdujący się w okolicy szczytu z kwietnia ub.r. Dopóki te poziomy wsparcia są niezagrożone, nie ma szczególnych powodów, by załamywać ręce i oczekiwać głębszej przeceny. Tym bardziej że przecież indeksy ciągle są blisko szczytów hossy, a powrót do trendu wzrostowego mógłby być kwestią jednej udanej sesji.
Nie jest natomiast wcale jasne, czy powodów do głębszej przeceny nie ma, jeśli chodzi o fundamenty. Wczoraj w obawy wpisał się odczyt indeksu S&P/Case-Shiller obrazującego zmiany cen domów w 20?amerykańskich metropoliach. W skali roku indeks spadł o 1,6?proc. Negatywną wymowę tego odczytu potwierdził też inny wskaźnik cen domów autorstwa agencji FHFA, którego roczny spadek wynosi 4,3 proc.
Nad indeksem S&P/Case-Shiller warto się na chwilę pochylić, choćby dlatego, że jego roczna dynamika już drugi raz z rzędu jest poniżej zera, a ogółem spada nieprzerwanie od 6 miesięcy (szczyt zanotowano w maju ub.r. na poziomie 4,6?proc.). Poprzednio, kiedy dynamika runęła poniżej zera (na początku 2007 r.), wielkimi krokami nadchodziła bessa na Wall Street i GPW. Przypomnijmy, że kryzys finansowy z jesieni 2008 r. pierwotne źródło miał właśnie w spadku cen nieruchomości. Z kolei odbiciu cen domów mierzonych omawianym indeksem na przełomie I i II kw. 2009 r. towarzyszył początek hossy na rynkach akcji.
W tym kontekście obecne wydarzenia na amerykańskim rynku nieruchomości (a więc załamanie wzrostu cen) trudno traktować inaczej niż negatywny sygnał. Na razie inwestorzy tą niekorzystną tendencją się nie przejmują (w poniedziałek indeks Dow Jones po raz pierwszy od połowy 2008 r. zbliżył się do poziomu 12 tys. pkt), ale także w 2007 r. potrzeba było czasu na ewolucję nastrojów.
Z drugiej strony można jednak argumentować, że historia indeksu cen domów jest zbyt krótka (sięga 2001 r.), by wyciągać daleko idące wnioski, a wiele innych wskaźników makro ciągle wspiera koniunkturę giełdową. Poza tym kiepska kondycja rynku nieruchomości może być argumentem za utrzymaniem luzowania ilościowego przez Fed, a to ucieszyłoby zapewne inwestorów.