Ten rok pokazuje, że nie był to przypadek. Udział zdalnych członków GPW od początku stycznia to ponad 29 proc., co w praktyce oznacza, że około 1/3 pieniędzy, które trafiają na warszawską giełdę, przechodzi przez podmioty działające za zagranicą. Dla porównania jeszcze w 2011 r. udział zagranicznych brokerów w obrotach wynosił zaledwie 11 proc.
I nie byłoby w tym nic złego i kontrowersyjnego, gdyby nie krajowi brokerzy i ich argumenty. Nie ukrywają oni, że wzrost aktywności zdalnych brokerów jest im nie na rękę, gdyż uderza w ich biznes.
– Bezpośrednie działanie zagranicznych firm inwestycyjnych na GPW prowadzi do tego, że są oni mniej zainteresowani współpracą z lokalnymi brokerami. W ten sposób jednak zagraniczni brokerzy oraz ich klienci mają utrudniony dostęp do informacji i analiz na temat średnich i mniejszych spółek, mniej więc inwestują w te spółki, co zmniejsza płynność w tym segmencie rynku – mówi Tomasz Bardziłowski, wiceprezes Vestor DM.
Inny, równie ważny, jeśli nawet nie ważniejszy aspekt (szczególnie w czasach posuchy rynkowej) to oczywiście finanse. – Zagraniczne firmy mają o tyle ułatwione zadanie na polskim rynku, że podlegają innemu reżimowi prawnemu. A to właśnie regulacje stanowią dziś dla branży maklerskiej w Polsce jedno z największych wyzwań – wskazuje Bardziłowski. – Trzeba też pamiętać, że zagraniczne firmy mają o wiele mniej restrykcyjne regulacje dotyczące m.in. łączenia zleceń czy działalności na tzw. własną książkę. Ułatwia to egzekucję zleceń, a przez to daje możliwość obniżenia stawek za egzekucję do poziomu, który u lokalnego gracza nie pokrywa nawet kosztów – podsumowuje.