Jest wiele głosów, że nasz rynek kapitałowy przeżywa trudne chwile. Jaka pana zdaniem jest kondycja polskiego rynku kapitałowego?
Nie wygląda to najlepiej. Do tego dochodzą niepewności, perspektywy nie są jasne. Inwestorzy mający możliwość inwestowania na całym świecie rozglądają się. Nie widać napływu inwestorów do nas, a niektórzy zapowiadają wychodzenie z rynku. To jest sygnał ostrzegawczy dla wszystkich. Nie tylko ludzi związanych z rynkiem, ale też tych, którzy decydują, co będzie na rynku.
Ewidentnie brakuje apetytu na ryzyko i idące za nim wyższe zyski. Oszczędności Polaków są na rekordowo wysokim poziomie. Wynagrodzenia rosną, stopa bezrobocia maleje, gospodarka się szybko rozwija. Tymczasem wyceny rynkowe są niskie, nie ma emitentów do wejścia na parkiet, za to przybywa chętnych do zejścia z niego. Jak to wszystko wytłumaczyć?
Na pierwszy rzut oka to wydaje się dziwne, ale przyjrzyjmy się dokładniej. Inwestycje na rynku kapitałowym zawsze obarczone są ryzykiem. Inwestor z tym ryzykiem się liczy. Teraz mamy pewne ryzyko systemowe, pojawiające się niepewności. Jest niepewność, co będzie się działo dalej z otwartymi funduszami emerytalnymi. Jeżeli pieniądze przepłyną do ZUS, a nie na prywatne indywidualne konta emerytalne, to na rynek trzeba będzie rzucić jakąś liczbę akcji. W zanadrzu jest nowelizacja ustawy o ofercie publicznej. W uproszczeniu – chodzi o dokręcenie śruby. Jest projekt ustawy o odpowiedzialności podmiotów zbiorowych. To może być dosyć nieprzyjemne. Niepewności mamy sporo. Jednocześnie mamy represyjność systemu, która rzutuje na rynek. Inwestor czy przedsiębiorca może sobie myśleć: „Człowieku, zastanów się, co zrobisz, bo za chwilę możesz znaleźć się w grupie, która zostanie ukarana". Może lepiej po prostu być w spółce, która nie jest obecna na rynku publicznym.
W „Parkiecie" pisał pan niedawno w felietonie właśnie o dociskaniu śruby i represyjności nadzoru. W innych krajach nadzorcy też tak się zachowują w stosunku do uczestników rynku?