Takich sytuacji w życiu gospodarczym jest wiele. Zdarzają się tak często, że nie budzi to niczyjego zdziwienia. W końcu tam, gdzie funkcjonuje w miarę wolnorynkowy kapitalizm, powinno to być wręcz normalne. Dążenie do konkurowania powołuje do życia coraz to nowe podmioty, rzucające wyzwanie innym, dotąd solidnie osadzonym na rynku.
W obszarze rynków finansowych mamy do czynienia jednak z czymś na tyle specyficznym, że pojawienie się challengera jest wydarzeniem z reguły bardzo głośnym. Rynki finansowe są bowiem tak intensywnie uregulowane, że to stawia potężne bariery wejścia dla nowych konkurentów. Trzeba sprostać tym wymogom, jeśli chce się zostać nowym graczem. I namieszać w bankowości czy w usługach inwestycyjnych. Ba, nawet niby prosta platforma finansowania społecznościowego przez instrumenty udziałowe, żeby dostać licencję nadzorcy, musi się postarać, mówiąc delikatnie. Przynajmniej przykład Polski tego dowodzi, bo zachodniej Europy już niekoniecznie; tam za chwilę będzie funkcjonować z kilkaset platform (tylko we Francji jest ich około 50). A niech ktoś będzie chciał założyć sobie dom maklerski, bank czy transgraniczny fundusz typu private equity. Wtedy poprzeczka idzie znacznie bardziej w górę.
Faktem jest, że istnieje jedno skuteczne antidotum na wszelkie – dosłownie, wszelkie – uregulowania i przeregulowania. Tym antidotum-narzędziem są po prostu pieniądze. Tak, tak, po 30 latach działalności zawodowej na rynkach kapitałowych doszedłem do tej prawdy: każdy problem, jeśli chodzi o rozpoczęcie biznesu finansowego, rozwiązuje dysponowanie dużym kapitałem. Oprócz tego niezbędne jest posiadanie inteligencji i kompetencji, ale to jest komponent łatwiejszy do zdobycia. Poza tym z inteligencją się rodzimy, a kompetencji i wiedzy będziemy w coraz większym stopniu oczekiwać od sztucznej inteligencji. Tak więc, na koniec dnia, liczą się głównie pieniądze. Niestety, ten brutalny przekaz jest moim zdaniem kwintesencją nauki o przedsiębiorczości. Nową kwintesencją, bo jeszcze kilkanaście lat temu proporcje między niezbędnym kapitałem a pracą i kreatywnością były odwrotne.
Duże pieniądze są także konieczne do tego, by utworzyć…giełdę papierów wartościowych. To już w ogóle zakrawa na taką oczywistość, że po co o tym pisać? Przecież wiadomo, że giełda to bardzo skomplikowana organizacja, złożony system, oddziałujący na otoczenie mechanizm, i tak dalej. Nic więc dziwnego, że nie można sobie, ot tak, założyć giełdy. Przede wszystkim zaś rodzi się pytanie o to, dlaczego w ogóle ktoś miałby wpaść na taki pomysł, skoro niemal w każdym jako tako rozwiniętym kraju istnieją dziś giełdy papierów wartościowych? I to nie od wczoraj.
Jest jeden powód. Zdaje się, że motorem tak zwanego postępu – nie mając pewności, co to słowo właściwie dzisiaj oznacza, może lepiej byłoby mówić bardziej neutralnie, o „zmianie” – jest niezgoda na rzeczywistość. Jakaś forma zakwestionowania status quo. Taki sposób myślenia i postawa różnią się od zwykłej chęci zarabiania pieniędzy, która pcha do działania wspomnianych challengerów. Myślą oni: skoro jakiś model biznesowy się sprawdził, to ja też chcę na tym zarobić, będę więc nowym bankiem czy domem maklerskim. Opowie się o tym trochę inaczej, tak aby publiczność uwierzyła, że jestem bytem nowatorskim i zasługuję na marketingowo atrakcyjną nazwę neobanku czy neobrokera. Zresztą w tej narracji często występuje nawet grubsze ziarno prawdy, bo faktycznie tacy neobrokerzy jak Robinhood czy eToro wprowadzają do branży nowe usługi.