Geopolityka jest o tyle ważna, że zdecydowanie największy udział w obrotach na naszej giełdzie mają amerykańscy inwestorzy instytucjonalni. Dzieje się tak dlatego, że mają pieniądze i mogą na tych inwestycjach zarabiać, ale to się może zmienić. Coraz więcej środków będzie wykorzystywane na potrzeby reindustrializacji USA, przez co mogą pojawić się ograniczenia dotyczące eksportu kapitału. Oczywiście pamiętamy, że historycznie europejskie rynki finansowe bardzo dobrze sobie radziły z takimi ograniczeniami, co doprowadziło choćby do powstania rynku eurodolarowego, ale tym razem może to być presja natury bardziej moralnej niż prawnej, przez co może być dużo bardziej efektywna. A jeśli spojrzymy na stopy zwrotu z indeksu WIG20 w ciągu ostatnich 12 miesięcy (+30 proc.), powiększone jeszcze o umocnienie złotego względem dolara (o 9 proc.), to może się okazać, że ten rajd zmierza już ku końcowi, bo nic nie trwa wiecznie.
W tym kontekście warto się zastanowić, jak miałby funkcjonować polski rynek kapitałowy w przypadku odwrotu inwestorów instytucjonalnych. Poruszyłem wątki dotyczące zwiększenia zaangażowania krajowych inwestorów detalicznych poprzez tworzenie minifundacji rodzinnych (szerzej pisałem o tym w tekście 14.08.2025), umożliwienia zagranicznym inwestorom detalicznym nabywania akcji małych polskich spółek (tekst 12.06.2025) oraz obniżenia wymogów regulacyjno-nadzorczych wobec krajowych inwestorów instytucjonalnych (tekst 21.08.2025). Ale pojawił się też nowy temat, a mianowicie relacja pomiędzy rynkiem prywatnym a publicznym. I na tym chciałbym się skupić.
Kiedyś relacja ta była bardzo prosta – na pewnym etapie rozwoju spółka wyczerpywała możliwości rozwoju bez wsparcia zewnętrznego, ale była zbyt ryzykowna, aby otrzymać finansowanie bankowe i zbyt mała, aby mogła zadebiutować na giełdzie. Tę lukę finansową wypełniały prywatne fundusze typu private equity (PE) – wspomagały takie przedsiębiorstwo finansowo i merytorycznie, pozostawały bardzo aktywnym akcjonariuszem przez kilka lat, po czym wychodziły z inwestycji wprowadzając spółkę na giełdę. Kolejnym etapem rozwoju było pozyskanie finansowania przy okazji debiutu giełdowego (a zatem przedmiotem publicznej oferty były zarówno „stare” akcje sprzedawane przez fundusz, jak i nowe akcje, z emisji których spółka otrzymywała środki na dalszy rozwój), a z czasem przedsiębiorstwo stawało się na tyle dojrzałe i przewidywalne, że mogło liczyć na finansowanie dłużne ze strony banków lub nabywców obligacji.
Dziś ta sytuacja uległa diametralnej zmianie, gdyż etap emisji nowych akcji najczęściej jest pomijany, co prowadzi do poważnych konsekwencji. Jeśli debiutująca spółka nie uzyskuje wartości dodanej w postaci nowego finansowania, a jednocześnie ma wartość odjętą związaną z utrudnieniem prowadzenia biznesu w warunkach otwartości informacyjnej, to siłą rzeczy rozpoczęcie notowań obniża jej wartość. Ponadto, brak potrzeby emisji akcji w przewidywalnej przyszłości powoduje, że cena w ofercie nie musi być atrakcyjna, inwestorzy nie muszą na tym zarobić, bo nie ma potrzeby utrzymywania przyjemnego nastawienia do spółki, skoro przyszła wycena akcji nie będzie dla niej istotna.
Notowanie tych spółek ma sens w zasadzie wyłącznie z perspektywy wiodącego inwestora, który chce sprzedać swoje akcje, a emitent z tego tytułu ma tylko problemy i koszty. W konsekwencji analiza stóp zwrotu z tego typu debiutów giełdowych prowadzi do dramatycznych wniosków nawet w ujęciu bezwzględnym, do jeszcze gorszych w relacji do inwestycji w obligacje skarbowe, nie wspominając nawet o porównaniu ze wzrostem indeksów w danym okresie. Chlubnym wyjątkiem była Diagnostyka, ale to jeden taki przypadek i to wartościowo akurat najmniejszy.