Pod koniec lat 80. znalazłem się nagle w Bukareszcie, w ramach studenckiego wojażu po Bałkanach. Idąc ulicą, zobaczyliśmy – byłem z dziewczyną – wejście na targ. Niewiele było tam do kupienia. Właściwie to nic, oprócz śliwek. Stała do nich przeraźliwie długa kolejka. Byliśmy głodni, ustawiliśmy się więc na jej końcu. Rozmawialiśmy i któreś z nas musiało powiedzieć coś po francusku. Może to było coś o „Paryżu Wschodu”, bo tak nazywano w okresie międzywojennym Bukareszt. To spowodowało, że odwróciła się do nas stojąca przed nami postać. Kobieta, niemłoda, skrywająca włosy pod chustką. Zwróciła się do nas po francusku: „Nie jesteście Francuzami, prawda?”. Zaskoczeni, zaczęliśmy z nią rozmawiać. „U nas jest ciężka sytuacja. Bardzo ciężka”. Jej gesty i elegancja języka były uderzające. Emanowała smutkiem, a jednocześnie delikatnością i powagą. Czułem, że ta chwila rozmowy była jej potrzebna.
Wiele lat później przypomniałem sobie tamtą chwilę, kiedy jechałem na pierwsze biznesowe spotkanie poza siedzibą rumuńskiej giełdy papierów wartościowych, do kawiarni Madame Pogany, jesienią 2013 r. Szlachetność postaci ze słynnej rzeźby rumuńskiego artysty Brancusiego („Mademoiselle”, nie „Madame”, Pogany) i smutna godność tamtej kobiety to było jedno i to samo. Natomiast Bukareszt był już innym miastem niż u schyłku rządów Ceauseascu. Jeszcze bardziej inny jest dzisiaj, podobnie jak cała Rumunia. Szybko rozwijający się kraj, już w niewielu dziedzinach ustępujący Polsce. Ile lat minęło od, powiedzmy, 1987 r.? Niby nie tak wiele, ale wystarczająco wiele, by długi trend zaistniał. Zresztą, porównajmy Polskę nawet choćby z początku lat 90. z dzisiejszą. Trzydzieści kilka lat zaledwie. Ale zaraz, przecież to jest ta sama odległość w czasie co na przykład między rokiem końca drugiej wojny światowej a rokiem 1980.
Ostatnio „The Economist” napisał, że menedżerowie i właściciele firm w Niemczech patrzą zazdrośnie i z podziwem na Francję. Według nich ten kraj ma dziś sprawniejszą gospodarkę niż Niemcy. Okazuje się, że Macron coś tam jednak wprowadził w ostatnich latach mimo protestów społecznych. W Paryżu, o czym niedawno donosił z kolei „Financial Times”, bezrobocie jest na rekordowo niskim poziomie, poniżej 7 proc., a aglomeracja paryska staje się jednym z najlepszych do życia terenów zurbanizowanych w Europie. W dodatku inwestycje w badania i rozwój (R&D) są zdaniem prezydentki regionu paryskiego największe na świecie. Oryginalność widać nawet w podejściu do igrzysk olimpijskich. Uroczystość ich otwarcia latem przyszłego roku odbędzie się nie na jakimś klaustrofobicznym stadionie, lecz wzdłuż nabrzeży Sekwany. Niezależnie od olimpiady trwają zresztą wysiłki, by oczyścić Sekwanę, tak aby można było znowu się w niej kąpać, jak było to po raz ostatni bodaj w 1923 r.
I znów można zapytać, czy to jest efekt ostatnich lat? Nie, Francja od zakończenia II wojny światowej aż mniej więcej do kryzysu naftowego w 1973 r. przechodziła przez „trente glorieuses”, chwalebną trzydziestkę, czyli wiele lat awansu społecznego i rozwoju gospodarczego. Kiedy studiowałem w Paryżu w latach 90., Francuzi zastanawiali się, dlaczego u nich jest marazm, a „za Renem” wszystko jest tak dobrze poukładane. Ale to było chwilowe narzekanie i zwątpienie. Owszem, romantycznej Francji, tej rzeźbiącej naszą wrażliwość duchową i kulturową, jest już niewiele, ale gospodarczo mamy do czynienia z długim, bardzo długim trendem wznoszącym.
Podobny trend formuje się od kilkudziesięciu lat w Chinach, a od niedawna w Indiach. Możemy sobie poprawiać samopoczucie, mówiąc o tych krajach, zwłaszcza w wymiarze polityczno-społecznym, protekcjonalnie czy wręcz z wyższością, ale to właśnie tam jest centrum świata gospodarczego. Wysokorozwinięte kraje Azji są już nie jedną, lecz dwiema nogami w świecie algorytmów, AI i komputerów kwantowych, nie mówiąc o takich niemal staroświeckich tematach, jak rozszerzona czy wirtualna rzeczywistość.