Tym razem bowiem przedmiotem „obrad” był projekt obejmujący 1746 stron, w tym 218 stron treści ustawy. Przy czym należy podkreślić, że chodzi o tekst niezwykle skomplikowany pod względem legislacyjnym (są to przepisy zmieniające istniejące regulacje – każdy, kto analizował takie dokumenty, wie, jak żmudne i czasochłonne jest przekopywanie się przez poszczególne akta prawne, do których te zmiany się odnoszą) i merytorycznym (dotyczy zmian w 40 ustawach, w tym tak egzotycznych z punktu widzenia rynku kapitałowego, jak ustawa o Straży Granicznej czy Prawo o ruchu drogowym). Sam pomysł, aby takie monstrum legislacyjne skierować do parlamentu, wygląda na jawną kpinę z ustawodawcy – „wiemy, że i tak tego nie rozumiecie i nie czytacie, więc jaka to różnica”.
Nie za bardzo sobie wyobrażam, aby ktokolwiek był w stanie ogarnąć tak obszerną ustawę zmieniającą tak wiele ustaw. Zwłaszcza że nie można się było oprzeć na uzasadnieniu (zawierało ono błędy, np. odnosiło się do przepisów o przejęciach, które wcześniej zostały przeniesione do „szybszej” ustawy o listach zastawnych), a trudno było cokolwiek wywnioskować z oceny skutków regulacji (zaledwie 21 stron). Mimo to szła ona przez parlament jak burza – trzy czytania odbyły się w dniach: 6, 11 i 13 lipca. Taki tryb procedowania wskazuje, że posłowie już się nawet nie kryją z tym, że nie czytają tekstów regulacji, nad którymi głosują. Że nie mają bladego pojęcia, w jakiej sprawie podejmują decyzje. Że w ogóle nie interesuje ich zawartość merytoryczna głosowanych projektów.
Jak mogło do tego dojść? Otóż pięć lat temu powstał projekt „Strategii rozwoju rynku kapitałowego”. Po usunięciu z niego najważniejszych założeń (czyli idei powstania w Warszawie centrum finansowania małych i średnich przedsiębiorstw dla całej UE oraz potrzeby podniesienia poziomu ładu korporacyjnego w spółkach kontrolowanych przez Skarb Państwa) strategia została formalnie przyjęta przez rząd, a następnie rozpoczęły się prace legislacyjne nad jej implementacją. Z uwagi na bogatą „bioróżnorodność” merytoryczną (tj. propozycje modyfikacji bardzo różnych ustaw w bardzo różnych zakresach) powstały pakiet zmian nazwany został warzywniakiem.
Niestety, warzywa te od samego początku były mocno zleżałe (jak pisałem powyżej, te najbardziej jędrne zostały ze strategii usunięte) i zaczęły się zwyczajnie psuć. Dlatego z czasem warzywniak w coraz większym stopniu zaczął przypominać kompostownik. A im bardziej go przypominał, tym więcej wrzucano tam regulacji „różnych”, których nie udało się podpiąć merytorycznie pod inne procesy legislacyjne, przez co projekt stawał się coraz bardziej obszerny objętościowo i merytorycznie, a jednocześnie coraz mniej spójny. Chyba najlepszą puentą było dodanie „bez żadnego trybu” podczas drugiego czytania w Sejmie zmiany w ustawie o podatku akcyzowym (od razu uspokoję, że nie chodziło o wprowadzenie akcyzy od zysków kapitałowych, ale o obniżenie akcyzy dla małych krajowych gorzelni) – nie tylko w sprzeczności z celem regulacji, ze zdrowym rozsądkiem, ale także z regulaminem Sejmu.
We wtorek odbyło się posiedzenie komisji senackiej (uczestniczyło w niej pięciu senatorów), która na debatę nad tą megaustawą poświęciła nieco ponad godzinę. Najprawdopodobniej Senat nie wykorzysta na analizę przysługującego czasu 30 dni, choć według mnie jest to z merytorycznego punktu widzenia najtrudniejsze wyzwanie w całej bieżącej kadencji. Senatorowie, podobnie jak posłowie, nie czuli potrzeby zgłębienia procedowanej materii, nie zainteresowali się nawet związkiem np. prawa o ruchu drogowym ze strategią rozwoju rynku kapitałowego. Nie wyrazili oburzenia objętością proponowanych zmian ani zawartością merytoryczną tego dokumentu, choć na te kwestie zwrócił uwagę dyrektor Biura Legislacyjnego Senatu.