Na stare lata coraz częściej zbiera mi się na wspominki. Pamięć krótkotrwała coraz bardziej szwankuje, ale ta historyczna ma się chyba całkiem nieźle. Podeprę się artykułem z portalu Bankier.pl. Jego treść jest bowiem bardzo ciekawa. Dotyczy kwestii wiecznie żywej, czyli dużych wahań kursów instrumentów finansowych i sposobów radzenia sobie władz giełdy z takimi sytuacjami. Na początek rozwiejmy mity. To prawda, że w początkowym okresie działania naszego rynku kursy akcji niektórych spółek rosły lub spadały po kilkadziesiąt procent na jednej sesji. Jednak 32 lata później na Wall Street zdarzały się sesje, w trakcie których zwyżki lub spadki walorów niektórych, wcale nie niszowych, firm sięgały kilkudziesięciu procent. Nie jesteśmy więc żadnym „dziwadłem”, choć pod względem dynamiki zmian indeksów w latach 90. możemy równać się z Argentyną czy Wenezuelą.
Systemy notowań na światowych giełdach „nieco” się od siebie różnią, ale generalnie dominuje system kierowany zleceniami, czyli determinowany przez dyspozycje cenowe wyznaczane przez kupujących i sprzedających, lub kierowany cenami (market maker), czyli kwotowaniami podawanymi przez maklerów, zmieniającymi się w rytm podaży i popytu, choć i ta druga metoda jest stosowana częściowo na GPW. W zależności od stanu płynności rynku i jego jakości mamy do czynienia z notowaniami w systemie ciągłym lub jednolitego kursu, ustalanego raz lub kilka razy dziennie. Młodszym inwestorom przypomnę, że system jednolitego kursu dnia dominował na GPW przez pierwszych kilka lat jej funkcjonowania. Każde rozwiązanie ma swoje wady i zalety. Kiedy płynność handlu jest niewielka, przewagę zdaje się mieć kurs jednolity, umożliwiający „kumulację” zleceń kupna i sprzedaży, a tym samym ustalenie kursu w miarę racjonalnego.
W każdym z systemów notowań obowiązują ograniczenia wahań kursów, czyli tak zwane widełki, mające na celu „uspokojenie” nastrojów inwestorów i dostosowanie do nieoczekiwanych najczęściej informacji cenotwórczych, takich jak zaskakujące wyniki finansowe firmy czy ogłoszenie wezwania do sprzedaży akcji. W przypadku wystąpienia ponadnormatywnych zmian cen papieru wartościowego z reguły następuje przerwa, w ramach której następuje równoważenie rynku. We wspomnianym artykule zaskoczyła mnie informacja podana przez dyrektora działu notowań, że przeciętnie dziennie następuje 150–200 przypadków równoważenia rynku poszczególnych papierów, oraz ta, że mamy w tym względzie (zawieszeń i przerw w notowaniach) jedne z bardziej liberalnych zasad na świecie. Przy okazji analizowania tego typu przypadków często na myśl przychodzą zdarzenia kojarzące się z manipulowaniem notowaniami.
Jedną z najsłynniejszych jest „afera 100 sekund”. Czyli złożenia przez jednego z maklerów dwóch zleceń, które wstrząsnęły na moment notowaniami kontraktów terminowych na WIG20, powodując najpierw ich spadek o 7 proc., a następnie wzrost o 17 proc. Biorąc pod uwagę dźwignię typową dla tego typu instrumentów, konsekwencje dla inwestorów były gigantyczne, dla jednych korzystne, dla innych wręcz przeciwnie. Ewenementem jest fakt, że postępowanie prokuratury i sądu w tej sprawie trwało ponad sześć lat.
Tu znów zbiera mi się na wspominki. Jakieś 30 lat temu dość aktywnie, poza pisaniną, praktycznie działałem na rynku kapitałowym. W efekcie dwukrotnie byłem „klientem” prokuratury i raz ówczesnej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Z każdej z tych sytuacji udało mi się wyjść wolno. Wówczas był jedyny w Polsce prokurator, który miał pojęcie o działaniu rynku kapitałowego. „W nagrodę” zostałem przez niego powołany w skład zespołu biegłych do sprawy wyjaśnienia jednej z uznawanych za największe afery naszego rynku kapitałowego. Jedynym przedstawicielem rynkowych praktyk poza rynkowymi urzędnikami. Głównego przedmiotu sporu nie udało się z powodzeniem rozstrzygnąć, ale z grubej teczki dokumentów w sprawie najwięcej moich wątpliwości budziła właśnie kwestia widełek i zawieszania notowań oraz odroczonej płatności. Zbyt wiele się nie zmieniło.