Ryzyko to pojęcie nieodłącznie związane z lokowaniem kapitału, kluczowe dla sukcesu inwestycyjnego. Komórki organizacyjne zajmujące się ryzykiem zyskują w firmach z sektora finansowego coraz ważniejszą pozycję.
Również organy władzy nadzorujące rynek finansowy stawiają podmiotom nadzorowanym coraz większe wymagania w zakresie identyfikacji, pomiaru i kontroli ryzyka. Problem polega na tym, że wiele rodzajów ryzyka należy zaliczyć do trudno mierzalnych. Jednocześnie mierzenie ryzyka to proces ilościowy. A to oznacza, że jest skuteczne, gdy zmiany rynkowe można uznać za ilościowe. Gdy jednak warunki rynkowe i gospodarcze zmieniają się w sposób rewolucyjny, czyli mamy do czynienia ze zmianami o charakterze jakościowym, modele matematyczne do pomiaru ryzyka znacznie zmniejszają swą przydatność lub całkowicie ją tracą.
Niestety, wiele wskazuje na to, że od 2008 r. mamy na rynkach finansowych do czynienia z nieustannym procesem zmian jakościowych. Zmian, które do tej pory nie występowały równolegle, i to jeszcze z takim natężeniem. Do najważniejszych zaliczyłbym bezprecedensową skalę stymulacji monetarnej w krajach rozwiniętych, niespotykaną dotąd niską podatność sfery realnej na ekspansywną politykę fiskalną i pieniężną, a także wysoką awersję do inwestycji w sferze realnej w połączeniu z hossą na głównych rynkach akcji. Wśród tych nadzwyczajnych warunków należałoby również wymienić bezprecedensowy poziom wpływu przedstawicieli kilku banków centralnych na globalną wycenę aktywów finansowych.
W takich warunkach naturalną reakcją uczestników rynków finansowych staje się zmiana modelu działania. Warunki są tak anormalne w stosunku do kilku poprzednich dziesięcioleci, że ze świecą można szukać inwestorów długoterminowych. Górą spekulanci! I trudno się dziwić. Skoro jedna wypowiedź szefa Fedu lub EBC może zupełnie zmienić układ czynników wpływających na ceny aktywów, to nie ma sensu deliberować, co będzie za 6–12 miesięcy. Nie wspominając o horyzoncie dwóch czy trzech lat. Tym bardziej że decydenci polityki monetarnej stąpają po niezbadanym gruncie rekordowo niskich stóp procentowych i wielce kontrowersyjnego luzowania ilościowego. I co rusz dają świadectwo, zwłaszcza Fed, braku spójnej koncepcji powrotu do zrównoważonej długofalowej polityki pieniężnej.
W rezultacie dominacji spekulantów na rynkach finansowych bardzo wyraźnie wzrosło ryzyko zachowań stadnych, czyli jednakowego reagowania zdecydowanej większości uczestników rynku. Takie działania przynoszą nadzwyczaj dynamiczne zwyżki cen aktywów, ale później skutkują szalenie gwałtowną i głęboką przeceną. Dotąd zachowania stadne przypisywano głównie mało doświadczonym, działającym pod wpływem emocji inwestorom indywidualnym. Niesłusznie, bo profesjonaliści działają jeszcze częściej w ten sposób, aczkolwiek rzadko pod wpływem emocji. Z prostego względu – marketingowego. Po prostu rzadko opłaca się zarządzającym portfelami wielkich funduszy ponosić ryzyko pójścia pod prąd rynku – kształtowanego przecież przez większość ich konkurentów. Wprawdzie w razie sukcesu, gdy większość konkurentów podejmuje błędne decyzje inwestycyjne, można liczyć na pewne korzyści marketingowe. Ale w wypadku porażki, gdy jednak większość ma rację (a to zdarza się znacznie częściej), straty marketingowe niweczą wszelkie wcześniejsze korzyści. A ponadto odium najgorszego funduszu w danej kategorii towarzyszy mu – w świadomości potencjalnych klientów – bardzo długo. Znacznie dłużej, niż trwają rzeczywiste skutki finansowe niewłaściwej decyzji inwestycyjnej.