Poważnych argumentów za tezą o szykowaniu się naszej giełdy do kilkuletniej hossy można znaleźć naprawdę dużo. Wiele wskazuje na stopniowe ożywianie naszej gospodarki w najbliższych kwartałach. Ta „stopniowość" pozostaje wielką niewiadomą, bo co i rusz jesteśmy zaskakiwani gorszymi od oczekiwań danymi. Ale trudno wątpić w nadchodzące pobudzenie gospodarki, zwłaszcza że od 2014 r. coraz szerszą falą napłyną pieniądze z kolejnej perspektywy budżetowej Unii Europejskiej.
Historycznie rekordowo niskie stopy procentowe w połączeniu z ogromną masą pieniędzy ulokowanych przez gospodarstwa domowe w bankach również przemawiają za tezą o obecnym giełdowym dołku koniunktury. Awersja do ryzyka inwestycyjnego w społeczeństwie i tak duży przechył w stronę instrumentów bankowych, na niekorzyść giełdowych, to klasyczne oznaki, że najgorsze już za nami. Z kolei na wyobraźnię inwestorów mocno działa szacowany wpływ na indeksy giełdowe przepływu kapitałów z sektora bankowego do sektora inwestycji kapitałowych.
Tak więc oznak zbierania się rynku do wieloletniej hossy jest bardzo dużo. Niektórzy analitycy twierdzą wręcz, że zaczęła się ona już w czerwcu 2012 r., czyli rok temu. A teraz powoli rozpędza się. Chyba ocena nieco na wyrost, ale to kwestia zdefiniowania terminu hossa. Przecież od biedy za początek hossy na warszawskiej giełdzie można również przyjąć październik 2001 r. (wtedy WIG osiągnął minimalny poziom w XXI wieku), a dopiero w marcu 2003 r. przyszło poważne przyspieszenie wzrostu.
Ten piękny obraz nieuchronnej i bliskiej hossy na naszej giełdzie zostaje zmącony jednak przez zbyt wiele czynników, aby je zignorować. Do najważniejszych z nich należy poważna desynchronizacja trendów giełdowych w naszym kraju i na rynkach akcji w krajach rozwiniętych, zwłaszcza w USA i Niemczech. Tam wyraźnie widać wręcz wiele oznak zbliżającego się szczytu hossy. Jednym z nich jest bardzo niska premia za ryzyko inwestycyjne zawarta w rentowności komercyjnych papierów dłużnych o niskiej wiarygodności. Różnica między rentownością tych instrumentów a obligacji skarbowych jest bardzo często świetnym wskaźnikiem punktów zwrotnych koniunktury giełdowej. Poprzednie minimum premii za ryzyko wystąpiło w lecie 2007 r., a maksimum na przełomie 2008 i 2009 roku. Poza tym udział inwestorów indywidualnych na giełdzie amerykańskiej bardzo poważnie wzrósł w ostatnich kilkunastu miesiącach, a nastroje są wyjątkowo bycze. Zwykle zapowiadało to co najmniej kłopoty z kontynuacją hossy. Trudno również pominąć fakt relatywnie wysokich wycen mierzonych choćby wskaźnikiem cena/zysk. Z kolei kraje „emerging markets" wyraźnie przyhamowały swój rozwój i borykają się z problemami strukturalnymi. Nie tak wyglądały warunki zewnętrzne, gdy zaczynały się poprzednie hossy na GPW.
A i na naszym krajowym podwórku jest też sporo zniechęcających sygnałów. Gospodarka, zamiast sukcesywnego ożywiania się, szoruje po dnie koniunktury i występuje spore ryzyko, że ten stan może potrwać jeszcze kilka ładnych kwartałów. Nastroje społeczne są tak złe, że powściągliwość w wydatkach konsumpcyjnych gospodarstw domowych osiąga nienotowane wcześniej poziomy. Podobnie sprawa wygląda z inwestycjami firm. Firmy są bardzo ostrożne, a sfera publiczna nie ma wystarczająco dużo funduszy na inwestycje ani możliwości zadłużania się ze względu na limity ustawowe. Gospodarka „ciągnie na jednym silniku", którym jest eksport, mocno uzależniony od koniunktury w przechodzącej poważne kłopoty Europie.