Po kraju przetacza się fala oskarżeń, donosów, zawiadomień i podejrzeń o tzw. misseling, przy okazji sprzedaży obligacji będącej na kolanach spółki GetBack. Fora internetowe huczą od głosów oburzonych, którzy z imienia i nazwiska wymieniają tych, którzy wcisnęli im papiery. Nie oszczędzają ani ich wizerunku, ani ich rodzin. Lincz internetowy trwa w najlepsze. Oliwy do ognia dolewa sama KNF, zachęcając do składania zawiadomień do prokuratury. Głos zabrał też rzecznik finansowy, Aleksandra Wiktorow, która wystosowała pisma w sprawie pokrzywdzonych do UOKiK i KNF. Do boju przystąpiły kancelarie prawne, wietrzące dobry interes w dochodzeniu ewentualnych odszkodowań. Powściągliwa w wypowiedziach są zarówno GPW jak i NBP, tak jakby problem ich nie dotyczył.
Media na czynniki pierwsze rozbierają cały case i przedstawiają go w mniej lub bardziej sensacyjnym tonie, zahaczając o wątki polityczne. Kolejny raz, m.in. po upadku WGI czy Amber Gold, trwa gorąca narodowa dyskusja na temat bezpieczeństwa inwestycyjnego. Dlaczego dopiero dzisiaj? Kto jest winny? Moim zdaniem wszyscy. Przez wiele lat obserwowałem telewizyjne i prasowe kampanie reklamowe polskich obligacji skarbowych z przewodnim hasłem – „zysk bez ryzyka". Nawet średnio wykształcony laik ekonomiczny powinien przecież wiedzieć, że coś takiego jak zysk bez ryzyka w przyrodzie i finansach po prostu nie występuje. To, że emitentem papierów jest Skarb Państwa, wcale nie oznacza, że są one bezpieczne, o czym boleśnie przekonali się posiadacze tego typu papierów emitowanych przez polski rząd przed II wojną światową. zarówno w ludowej, jak i dzisiejszej Polsce mogą sobie nimi wytapetować toaletę, bo nie przedstawiają żadnej, oprócz historycznej, wartości. Podobny los spotkał całkiem nie tak dawno właścicieli obligacji greckich, z tą różnicą, że oni przynajmniej odzyskali część zainwestowanych środków. Jakoś nie przypominam sobie, by jakakolwiek instytucja państwowa zareagowała na przekaz reklamowy polskich obligacji skarbowych sprzedawanych przez szereg długich lat za pośrednictwem BM PKO BP, które ewidentnie wprowadzały w błąd.
Czyli w Polskę poszedł wielokrotnie powtarzany przekaz od najbardziej wiarygodnego źródła, czyli rządowego, że istnieje zysk bez ryzyka. Obligacje GetBacku też sprzedawano jako tak samo bezpieczną formę inwestycji jak lokatę bankową, choć jak dobrze wiemy, lokata bankowa też za bezpieczną uchodzić nie może. Zapomnieliśmy bowiem o bankructwach polskich banków, takich jak np. Bank Staropolski w 2000 r., który pozbawił oszczędności 147 tys. klientów. Dzięki Bankowemu Funduszowi Gwarancyjnemu w pełni pieniądze odzyskało tylko 40 tys. osób. W ostatnich latach ratowane na siłę SKOK-i dodatkowo uśpiły naszą czujność. Prawda, którą należałoby wpajać każdemu już w szkole podstawowej, jest jedna i niemal uniwersalna – „Im większy obiecywany zysk, tym większe ryzyko". To proste i zrozumiałe zdanie powinno widnieć pod każdym oferowanym produktem finansowym, zamiast wypełniać wymyślone przez prawników Unii Europejskiej obszerne testy adekwatności. Jestem prawdziwie zdziwiony stwierdzeniami, że inni są dzisiaj zdziwieni, że nie zarobili, ale stracili, oczywiście nie z własnej winy, tylko z winy wykorzystujących ich naiwność pazernych sprzedawców.
Przypomnę przy okazji, że podobnie zdziwieni byli nabywcy toksycznych opcji walutowych oferowanych na naszym rynku przez banki w latach 2008–2010. Gdy złoty się dziwnie umacniał, firmy posiadający ten instrument wykazywały „ładne" zyski w swoich bilansach. Gdy doszło do gwałtownego osłabienia rodzimej waluty, zanotowały ogromne straty liczone w setkach milionów złotych, co doprowadziło wiele z nich do upadku. Kto wówczas został ukarany? Przede wszystkim nabywcy (spółki giełdowe), gdyż KNF dołożył im dodatkowo kary za nieujawnianie informacji o zawarciu ryzykownych kontraktów. Nie przewiduję, by nabywcy obligacji GetBacku dostali dodatkowo po łapach od jakieś instytucji, choć nie jest wykluczone, że piętno odciśnie na nich instytucja małżeństwa, jeśli druga strona ukryła np. zamianę lokaty na „gwarantowany zyskowny papier".