W ciągu ostatnich pięciu lat import nawozów do Polski wzrósł o 55 proc., do 3,1 mln ton w 2016 r. W tym roku obserwujemy dalsze zwyżki. Jak podaje Izba Administracji Skarbowej w Warszawie, po trzech kwartałach 2017 r. zaimportowaliśmy już niemal 2,6 mln ton nawozów, czyli o 15 proc. więcej niż przed rokiem. Liderem była Rosja – licząc od 2012 r. import z tego kierunku wzrósł aż dwukrotnie. Na dalszych miejscach znalazły się Białoruś, Niemcy i Litwa. Na naszym rynku można było znaleźć także produkty z tak dalekich stron, jak Meksyk, Maroko czy Egipt.
Trudna konkurencja
– Konkurencja polskich producentów nawozów z wytwórcami ze Wschodu nie może zostać określona jako uczciwa – alarmuje Joanna Puškar z biura prasowego nawozowej Grupy Azoty. – Przede wszystkim jest to kwestia cen i dostępności surowców do produkcji. Gaz, który stanowi ponad połowę kosztów produkcji nawozów, dostępny jest w Polsce w cenach dużo wyższych niż na rynku wewnętrznym w Rosji – argumentuje Puškar. Producenci rosyjscy mają też dostęp do lokalnych złóż najlepszej jakości fosforytów, czyli apatytów. – Producenci pozaunijni nie są objęci wymaganiami środowiskowymi lub prawami pracy obowiązującymi w UE, które w oczywisty sposób podnoszą koszty produkcji – dodaje Puškar.
W ostatnim czasie ekspansję na unijny rynek zapowiedziały m.in. rosyjski PhosAgro, który od 2016 r. ma swoją bazę handlową w Warszawie, oraz Acron, który przed miesiącem uruchomił spółkę w Paryżu.
Dystrybutorzy tłumaczą, że o popularności nawozów decydują: cena i dostępność. – Importowane nawozy są zwykle o 5–15 proc. tańsze niż polskie, choć zdarzają się też produkty droższe. Dla rolników kluczowa jest jednak także dostępność produktu. W przypadku nawozów azotowych typu mocznik krajowe fabryki nie nadążają z produkcją i gdyby nie import, polscy rolnicy nie mieliby czym nawozić upraw – wyjaśnia Grzegorz Dworakowski, dyrektor ds. sprzedaży nawozów w firmie Barter.