Deweloperzy giełdowi z jednej strony mówią, że popyt na mieszkania sprzyja, a z drugiej – o dużych problemach z podażą. Jeśli spojrzymy na statystyki GUS po siedmiu miesiącach, ruszyła budowa 102 tys. mieszkań, jednak w sześciu największych aglomeracjach było to 33 tys. wobec 30 tys. pięć lat temu, w kolejnych 60 miastach na prawach powiatu odpowiednio 30 tys. i 10 tys., a pozostałej części kraju 40 tys. i nieco ponad 9 tys. Trudno chyba oczekiwać, by największe spółki, skoncentrowane na aglomeracjach, miały budować w małych miejscowościach, gdzie ten boom rzeczywiście się dzieje...
Deweloperzy od dawna narzekają na brak gruntów inwestycyjnych w największych aglomeracjach i na długość procedur administracyjnych, wskazując to jako czynniki zmniejszające podaż mieszkań i powodujące wzrost cen. Większość badań skupia się na sześciu, siedmiu, ośmiu największych miastach w Polsce, co przestaje być reprezentatywne, kiedy środek ciężkości inwestycji przesuwa się na okolice aglomeracji czy wręcz ośrodki mniejsze. Z jednej strony deweloperzy mówią po prostu o tym, co się dzieje w dużych aglomeracjach, a z drugiej taka narracja ma wywrzeć pewnie presje na decydentach i na samorządach, by poprawiać dostęp do ziemi i tym samym podaż.
Czy jest jakaś prosta recepta, która by mogła poprawić podaż w tych największych aglomeracjach?
Przede wszystkim brakuje gruntów pod zabudowę. Nie gruntów jako takich, bo w niektórych aglomeracjach odsetek gruntów rolnych to może być nawet 30 czy więcej procent. Sensowne byłoby uwolnienie obrotu ziemią rolną w obrębie aglomeracji, większe wykorzystanie gruntów należących do podmiotów samorządowych czy państwowych. Wydaje mi się, że władze powinny robić wszystko, by udostępniać ziemię pod mieszkaniówkę. Mamy też bardzo słabe pokrycie planami zagospodarowania. Do tego dochodzą długotrwałe procedury administracyjne, niektórzy deweloperzy mówią o tym, że cykl inwestycyjny trwa nawet pięć–siedem lat, potwornie podraża koszty przedsięwzięcia.