Odreagowanie na rynkach akcji trwające od października ub.r. budzi liczne kontrowersje wśród strategów giełdowych. Nic dziwnego, bo fundamentalny obraz sytuacji jest w najlepszym razie co najwyżej mieszany.
Być może jest jednak proste wytłumaczenie wydarzeń na rynkach finansowych, które ma niewiele wspólnego (przynajmniej bezpośrednio) ze wskaźnikami makroekonomicznymi, a raczej wynika z posunięć banków centralnych.
Od kiedy amerykańska Rezerwa Federalna w końcówce globalnego kryzysu finansowego 2008/2009 wytoczyła ciężkie działa w postaci QE (luzowania ilościowego), wielkość bilansu banku centralnego stała się arcyważnym parametrem bacznie obserwowanym przez traderów.
Nie mamy większych wątpliwości co do tego, że spektakularna fala hossy na giełdach trwająca od marca 2020 do końcówki 2021 miała wiele wspólnego z bezprecedensową ekspansją bilansu np. Fedu. Podobnie trudno ukryć związek między ubiegłoroczną zawieruchą na Wall Street, a najpierw odłączeniem „kroplówki” w postaci QE, a potem rozpoczęciem QT (ilościowego zacieśniania) za oceanem, czyli redukcji bilansu Fedu.
No dobrze, ale w takim razie, dlaczego od jesieni rynki akcji przeżywają falę hossy (u nas wręcz spektakularną, na Wall Street bardziej stonowaną), skoro Fed nie przestaje odchudzać swojego bilansu? Notabene do końca lutego zdążył on skurczyć się o 600 miliardów dolarów. Do tego dochodzi redukcja bilansu Europejskiego Banku Centralnego, który już w ostatnich miesiącach zaczął wyraźnie kurczyć się na skutek spłat przez banki komercyjne tanich długoterminowych pożyczek w ramach programu TLTRO, a od marca ma ulegać regularnej redukcji w wyniku QT (na razie o 15 mld EUR miesięcznie do czerwca).