Warszawski parkiet ma coraz wyraźniejsze rozdwojenie jaźni. W zależności od tego, na który giełdowy indeks spojrzymy, wnioski potrafią być zadziwiająco odmienne. Z jednej strony weźmy np. WIG, który można spokojnie traktować jako indeks zdominowany przez duże spółki (uczestnicy WIG20 mają w nim 70 proc. udziału), a z tego powodu podążający w trendach w miarę zgodnych z wydarzeniami na giełdach zachodnich. Na jego wykresie sytuacja wygląda ciągle całkiem nieźle. Korekta spadkowa z pierwszej połowy lipca nie zdołała wprowadzić na tyle dużo zamętu, by przekreślić szanse na kontynuację fali zwyżkowej, która wystartowała miesiąc wcześniej. W dłuższej perspektywie ta sama fala uratowała WIG przed wybiciem w dół z eleganckiej formacji trendu bocznego, w jakim indeks tkwi od czasu sierpniowego krachu. Utrzymanie stanu równowagi oznacza jednocześnie zachowanie opcji na wybicie w górę z tendencji bocznej w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Czyli jest całkiem nieźle? Takiego odczucia niestety nie mają z pewnością posiadacze akcji niejednej spółki. Statystyki dotyczące struktury trwającej od półtora miesiąca zwyżki mówią same za siebie. Okazuje się, że liczba spółek z WIG, które od początku czerwca straciły na wartości, jest o ponad połowę większa od liczby firm, które w tym samym czasie podrożały. Często nie chodzi tu przy tym o przecenę rzędu paru czy kilkunastu procent, lecz kilkudziesięciu procent. Nad rynkiem unosi się ciągle widmo powtórki na jeszcze szerszą skalę spektakularnych krachów, które dotknęły dotąd akcjonariuszy choćby PBG, Hydrobudowy, Bomi, IDM czy Idea TFI.
O tym, że na szerokim rynku akcji ciągle bardzo łatwo o narastające w szybkim tempie straty, świadczy sytuacja na wykresie gromadzącego prawie 200 spółek indeksu WIG-Plus. Czerwcowe ożywienie dawno odeszło tu do przeszłości, a teraz liczy się groźba przebicia dołka z grudnia ub.r., stanowiącego zarazem minimum bessy. O kiepskiej kondycji szerokiego rynku, a w szczególności małych spółek, świadczy też stworzony przez nas indeks spółek groszowych (notowanych poniżej 1 zł). Bardzo niskie nominalnie ceny tego typu akcji często (choć nie zawsze) świadczą o długotrwałym trendzie spadkowym. „Groszówki" są pewnego rodzaju papierkiem lakmusowym kondycji całego rynku. W pierwszych etapach hossy walory takie potrafią gwałtownie drożeć, wytyczając kierunek dla innych papierów. Na razie jednak o takim pozytywnym rozwoju wydarzeń nie sposób mówić. Rzeczywistość jest zupełnie inna. Obliczyliśmy indeks „groszówek" od połowy marca, czyli od momentu, w którym WIG zakończył wiosenny rajd w górę, ustanawiając tegoroczny szczyt. Jak widać, akcje groszowe nie mogą przerwać złej passy, która tylko od połowy marca obcięła ich wartość średnio o jedną trzecią. Grosz po groszu ich kursy nieustannie idą w dół. Jednocześnie rośnie liczba walorów notowanych poniżej 1 zł, przez niektórych zwanych śmieciowymi. Przez cztery miesiące grono to poszerzyło się z nieco ponad 50 do prawie 80 (skład indeksu korygujemy po każdej sesji).
Co jest przyczyną takiego rozdwojenia jaźni warszawskiego parkietu? Źródeł należy upatrywać w gospodarce. Ostatnie dane makro (roczny wzrost produkcji wynoszący zaledwie 1,2 proc., roczny przyrost zatrudnienia na poziomie już tylko 0,1 proc.) jednoznacznie potwierdzają tezę o tym, że gospodarka jest w spadkowej fazie cyklu koniunkturalnego. Coraz słabsza kondycja ekonomiczna – wywołana „importem" zjawisk recesyjnych z Europy Zachodniej – uderza w przedsiębiorstwa. Najmocniejsze ciosy otrzymują zaś – jak zwykle przy takiej okazji – firmy małe, niemające odpowiednich zasobów, by przetrwać złe czasy, zwłaszcza jeśli są obciążone nadmiernym zadłużeniem. Zapewne w taki właśnie sposób można tłumaczyć słabość akcji „maluchów" na GPW, w tym wspomnianych spółek groszowych. Tu do trwałego przełomu dojdzie dopiero wówczas, gdy rynek zauważy pierwsze jaskółki cyklicznego ożywienia gospodarczego. Tymczasem można tylko spekulować, kiedy to nastąpi (patrz niżej).