Nie łapać spadających noży i inwestować zgodnie z trendem – to dwa z głównych przykazań inwestorów giełdowych. Czasami jednak nawet najwytrawniejsi gracze ulegają pokusie i kupują akcje mocno przecenionych spółek lub też – alternatywnie – sprzedają akcje firm będących wcześniej liderami zwyżek, choć trend w ich notowaniach wcale nie zmienił się na spadkowy.
Jak pokazuje historia, czasami takie niestandardowe podejście może popłacić.
Z piekła do nieba
Gdybyśmy na początku 2009 r. zainwestowali w cztery spółki, które w 2008 r. były liderami zwyżek na warszawskiej giełdzie, w ciągu roku zarobilibyśmy ponad 55 proc. Wynik ten byłby wprawdzie nieznacznie lepszy od stopy zwrotu z indeksu WIG (która w 2009 r. wyniosła niecałe 47 proc.), jednak zdecydowanie bardziej opłacalną strategią byłoby wówczas zainwestowanie w cztery spółki, które w 2008 r. zostały najmocniej przecenione. Stopa zwrotu z takiej inwestycji wyniosłaby bowiem ponad 204 proc.
Wynik ten w głównej mierze został wygenerowany przez akcje Immoeast, które w 2008 r. były najgorszą inwestycją na GPW (strata na poziomie 92,7 proc.), ale rok później przewodziły już stawce najmocniej drożejących spółek. W ciągu 12 miesięcy przyniosły 733 proc. zysku.
Identyczna strategia doskonale sprawdziłaby się również rok później. Inwestując na początku 2010 r. w czterech najmocniejszych spadkowiczów z 2009 r. w ciągu dwunastu miesięcy moglibyśmy zarobić 191 proc. WIG w tym czasie zyskał niecałe 19 proc., a stopa zwrotu z akcji liderów zwyżek z 2009 r. wyniosłaby już tylko 16 proc. Podobna sytuacja miałaby miejsce rok później. Inwestycja w cztery najsłabsze walory z 2010 r. przyniosłaby wprawdzie stratę, ale wyraźnie mniejszą niż inwestycja w liderów z 20010 r., czy inwestycja naśladująca skład WIG.