Na naszym rynku jest coraz więcej domów maklerskich, które dają swoim klientom możliwość zawierania transakcji na rynkach zagranicznych. Mimo że handel za granicą zyskuje coraz większą rzeszę zwolenników, w Polsce jest to wciąż mało popularny sposób inwestowania pieniędzy – twierdzą maklerzy.
– Na ekspozycję na rynki zagraniczne, poprzez bezpośrednie inwestycje w instrumenty notowane na zagranicznych giełdach, decyduje się niewielki odsetek klientów. Jest to prawidłowość obserwowana globalnie – mówi Roland Paszkiewicz, dyrektor działu analiz CDM Pekao. Co jest główną przyczyną takiego stanu rzeczy? Czy jest szansa aby to się zmieniło?
Kosztowna dywersyfikacja
Głównym problemem, dla którego inwestorzy nie decydują się na inwestycje na zagranicznych rynkach, są przede wszystkim wysokie koszty takich operacji. Aby bowiem inwestycja była opłacalna często trzeba wyłożyć co najmniej kilkanaście tysięcy dolarów bądź też euro (w zależności na jakim rynku dokonujemy transakcji). Mniejsza skala operacji jest często nieopłacalna, gdyż nawet dodatni wynik na transakcji zjadają wciąż dość wysokie prowizje brokerskie. Minimalne opłaty za transakcje osiągają poziom nawet 100 dolarów/euro.
– Mimo że wraz z upływem czasu dostęp do rynków zagranicznych staje się coraz łatwiejszy i bardziej powszechny, obecnie zaledwie kilka procent spośród wszystkich inwestorów indywidualnych aktywnie inwestuje za granicą. Główną przeszkodą mogą być wciąż wyższe niż w przypadku GPW prowizje maklerskie oraz opłaty rozliczeniowe – potwierdza Marcin Hysa z biura maklerskiego Deutsche Banku PBC.
Niektóre domy maklerskie nakładają ograniczenia w możliwości zawierania transakcji za granicą. Przykładowo w DM?PKO BP, inwestor który chce rozszerzyć swoją aktywność na inne rynki, musi wyłożyć co najmniej 50 tys. zł. W przypadku Domu Inwestycyjnego DI?BRE Banku bariera wejścia wynosi aż 500 tys. zł.