Ponieważ w ubiegłej dekadzie inwestorzy (a za nimi indeksy akcji) mieli skłonność do popadania w skrajności – od szaleństwa zakupów po paniczną wyprzedaż – trend boczny w kolejnych kilku kwartałach byłby ciekawą odmianą. Długie i silne wzrosty na rynkach akcji nie zawsze muszą się kończyć gwałtowną bessą. Przykłady stabilizacji indeksów w USA z 1994 czy 2004 r. pokazują, że korekta nie oznacza końca świata. Biorąc pod uwagę skalę optymizmu, jaka opanowała ostatnio Wall Street, jej pierwsza faza może zacząć się jeszcze w listopadzie. Ustanowieniu nowych szczytów przez główne indeksy w USA towarzyszyła znacząca poprawa nastroju wśród inwestorów (indywidualnych i instytucjonalnych). Dodając do tego poziom wskaźnika VIX oraz stosunek liczby zakupionych opcji sprzedaży i opcji kupna na amerykański indeks akcji, otrzymujemy najwyższy od dwóch lat poziom samozadowolenia graczy. Z oczywistych względów jest to sytuacja niepokojąca, szczególnie gdy skonfrontujemy ją z serią nieco gorszych od oczekiwań danych napływających z amerykańskiej i europejskiej gospodarki (wykres 1). Historycznie taka rozbieżność w opiniach o rynku i stanie gospodarki między inwestorami a rzeczywistością nie trwała zbyt długo.
Wyniki potwierdzą formę
Rekordowa skala optymizmu panującego na zachodnich giełdach udzieliła się także polskim inwestorom. Zgodnie z odczytami wskaźnika INI dedykowanego inwestorom indywidualnym udział uczestników rynku liczących na kontynuację wzrostów dotarł do najwyższego poziomu w historii publikowania tego indeksu przez Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych. W gruncie rzeczy nie ma co się dziwić. Skala październikowych wzrostów, szczególnie w naszym kraju, była imponująca i zaskakująca jednocześnie. Jeszcze pod koniec września, mając w pamięci świeżą sprawę rozmontowywania OFE, w bazowym scenariuszu na czwarty kwartał uznałem, że 10-proc. wzrost i dotarcie przez WIG do 55 tys. pkt, będzie wystarczającym zwieńczeniem dobrego roku. Jak się okazało, zasięg prognozy wypełnił się już po miesiącu. Poza dużymi spółkami, które dzięki bankom otrząsnęły się z wcześniejszej niemocy, indeks małych spółek tradycyjnie już nie pozostawił wątpliwości, który segment rynku zdominował polską giełdę w tym roku. Październikowy wzrost sWIG80 o 12 proc. nadał wykresowi indeksu już niemal formę hiperboli. Skala tegorocznych wzrostów jest tak imponująca (43 proc.), że aż wzbudza niepokój. Na szczęście ostatni miesiąc pokazał wzrost szerokości rynku, czyli liczby spółek uczestniczących w zwyżkach. Dodaje to wagi tegorocznym wzrostom w tym segmencie rynku. Problem w tym, że nadal jest to zwyżka oparta na oczekiwanej poprawie zysków w spółkach i nie jest jeszcze potwierdzona przez rzeczywiste dane. Właśnie wchodzimy w sezon wyników za III kwartał. Miejmy nadzieję, że nie przyniesie rozczarowań, a raczej utwierdzi inwestorów w przekonaniu, że najgorsze za nami.
Generalnie dobre zachowanie mniejszych firm można potraktować jako pogoń za trendem znanym zza naszej zachodniej granicy. Niemiecki indeks grupujący 50 spółek o średniej kapitalizacji, rosnąc w ciągu ostatnich 12 miesięcy o 43 proc., podwoił wynik osiągnięty przez DAX mierzący zachowanie największych spółek. W naszym kraju dystans pomiędzy małymi i średnimi spółkami a WIG20 jest jeszcze większy – prawie czterokrotny. Dlatego to właśnie dzięki spółkom z „drugiej linii" polska giełda odzyskała utraconą w pierwszej połowie roku siłę względem zarówno zachodnich giełd, jak i pozostałych rynków wschodzących. Osiągnęliśmy to w dużej mierze bez pomocy zagranicznych inwestorów, którzy w ostatnich dwóch miesiącach raczej zmniejszali zaangażowanie w naszym regionie.
Nie znam jeszcze danych o październikowych napływach do krajowych TFI, ale po zachowaniu WIG można założyć, że znacząco przekroczyły wpływy z września. Szczególnym zainteresowaniem cieszyły się zapewne fundusze małych i średnich spółek, których wyniki przyciągają inwestorów już od pół roku. Ten przepływ jest na tyle znaczący, że aż wzbudza niepokój u osób pamiętających ostatni rok hossy z lat 2003–2007. Jednym z głównych wyznaczników ówczesnej euforii był właśnie szybki przyrost aktywów w funduszach inwestujących w małe spółki.
To nie koniec hossy
Czy to podobieństwo oznacza zbliżający się nieuchronnie koniec hossy? Moim zdaniem nie. Po pierwsze, dlatego że zwiększenie zainteresowania rynkiem akcji i funduszami było rozłożone w ubiegłej dekadzie na kilka lat, a nie kilka miesięcy. W związku z tym objęło ono znacznie większą część społeczeństwa i to zupełnie niezdającego sobie sprawy z podejmowanego ryzyka. Teraz popyt jest skoncentrowany na funduszach o największym ryzyku, ale, jak się okazuje, i największym potencjale zysków, czyli „misiach". Nikt nie rozdrabnia się, wchodząc na rynek akcji stopniowo i z umiarem, poprzez inwestycje najpierw w fundusze stabilnego wzrostu, następnie zrównoważone, a na koniec akcyjne, co miało miejsce właśnie w latach 2003–2006. Po drugie, skala tegorocznych nabyć w funduszach jest nieporównywalna z poziomem i dynamiką wpłat w ostatnich dwóch latach poprzedniej hossy. Patrząc na obecny trend z odpowiedniej perspektywy, można nawet pokusić się o stwierdzenie, że prawdziwy powrót inwestorów na rynek akcji jest dopiero przed nami (wykres 2).