Otóż nie, to świat podatków, dużych podatków i jeszcze większych podatków. Przynajmniej w Wielkiej Brytanii.
Wpadła mi w ręce informacja o tym, ile nie zarobił ostatnio w Szkocji mistrz Phil Mickelson. Amerykanin najpierw wygrał na polu Castle Stuart w Inverness turniej Scottish Open, tydzień później zwyciężył w wielkoszlemowym British Open na Muirfield w East Lothian, bajkowej krainie golfa koło Edynburga.
Jak zawsze przy tej okazji precyzyjnie policzono, że Mickelson odebrał za te oba sukcesy łącznie 1 445 000 funtów szterligów brutto (w celu ujednolicenia rachunków przeliczmy to na 2 167 500 dolarów), tyle że mało kto podał, ile z tego naprawdę wpłynęło na amerykańskie konto mistrza. My wiemy – wpłynęło niespełna 39 proc. tej sumy, dokładnie 842 700 dolarów.
Resztę pożarły podatki. Żeby być precyzyjnym: na te ponad 61 procent daniny złożyło się 45 procent dla Wielkiej Brytanii, 13 procent zajął stan Kalifornia, którego umiarkowanie szczęśliwym mieszkańcem jest Phil Mickelson z żoną Amy i trójką córek, a resztę, czyli jakieś marne 3 punkty procentowe, pobrał rząd federalny Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Oczywiście powie ktoś, że te 843 tysiące dolarów resztówki to przecież wciąż nie jest mało, więc spieszę donieść, że trzy urzędy podatkowe pobrały swoje, zanim mistrz wbijania piłki do dołka zapłacił umówioną pensję caddiemu (człowiekowi, który nosi kije za golfistą), zanim uregulował co należy za hotele w Szkocji, transport, wydatki na żonę i dzieci (były na miejscu przez te dwa tygodnie), za usługi swego trenera, agenta i jeszcze paru osób z grupy wsparcia. W sumie dobrze będzie, jeśli został z 30 procentami wygranej sumy.