Choć w porównaniu z tym, co działo się w marcu, kwietniowe zachowanie giełd można określić jako bardziej jednoznaczne, to generalnie nadal królowała zmienność i niepewność. Natomiast widoczna od połowy marca siła rynków wschodzących została w dużej mierze niezauważona przez szerokie rzesze inwestorów. Na tym tle, z nie do końca wiadomych powodów, wyróżniła się Polska.
Rynek traci siły?
Na pierwszy rzut oka kwietniowe zachowanie indeksów akcji było bardziej jednoznaczne niż w marcu, gdyż mniejsze lub większe zwyżki odnotowało sporo indeksów od USA przez niektóre parkiety w Europie po większość rynków wschodzących. Poziom Nasdaqa zrównał się nawet na chwilę z historycznym rekordem z marca 2000 r., a S&P500 trzykrotnie próbował walczyć o wybicie się z długiej konsolidacji, atakując szczyt z lutego. Jednak słabość, którą pokazały na przełomie kwietnia i maja spółki biotechnologiczne oraz indeks Russell2000, grupujący małe spółki z Wall Street, powoduje, że wysiłki byków za oceanem zaczynają budzić raczej rozczarowanie niż nadzieję i entuzjazm. Coś jest nie tak. Wygląda na to, że amerykański rynek akcji, zamiast zbierać siły i przymierzać się do pokonania górnych ograniczeń niemal półrocznej konsolidacji, zaczyna opadać z sił i tracić wiarę w możliwość szybkiego pójścia śladem europejskich giełd.
Co prawda indeks przemysłowy Dow Jones trzyma się cały czas dzielnie w okolicach szczytu, jednak już jego odpowiedniki w sektorze użyteczności publicznej czy transporcie straszą pogłębieniem korekty. Co dziwne, dzieje się to w okresie dość wyraźnego spadku wartości amerykańskiej waluty, która od marcowego szczytu osłabła zarówno w relacji do euro, jak i walut rynków wschodzących. Wcześniej siła dolara była jednym z czynników mających stać za relatywną słabością USA względem Europy. Jak się jednak okazuje, wzrost wartości euro z 1,05 do 1,13 dolara spowodował jedynie zmniejszenie zainteresowania akcjami ze strefy euro, ale nie przywrócił wiary w akcje z USA. Problemem nie są też chyba publikowane właśnie wyniki finansowe amerykańskich przedsiębiorstw. Okazują się one bowiem lepsze od pesymistycznych prognoz z końca I kwartału zakładających 5-proc. spadek w ujęciu rocznym. W rzeczywistości firmy z indeksu S&P500 praktycznie nie zanotowały pogorszenia wyników. Dodatkowo, gdyby wyłączyć sektor energetyczny z wyniku finansowego spółek z tego indeksu, zysk byłby o ponad 7 proc. wyższy niż w analogicznym kwartale 2014 r. Biorąc pod uwagę jedynie firmy realizujące większość przychodów w USA, przyrost zysków byłby jeszcze bardziej widoczny. Dlatego efektami sezonu sprawozdawczego za I kwartał trudno jest tłumaczyć postępującą słabość amerykańskiej giełdy i dość marnej jakości próby wybicia z trendu bocznego.
Coś w tym wszystkim jest nie tak... Być może to wciąż rozczarowujące dane z amerykańskiej gospodarki stoją za tą niemocą rynku akcji. Odczyt wielu wskaźników rzeczywiście nie nastraja optymistycznie, jednak również w I kwartale ubiegłego roku wszyscy bali się o stan gospodarki Stanów Zjednoczonych. W kolejnych kwartałach nikt już nie miał wątpliwości, że był to jedynie „wypadek przy pracy", chwilowe wahnięcie koniunktury (wykres 1). Obecna sytuacja jest nieco bardziej poważna i skomplikowana, ale uważam, że zagrożenia wejściem w recesję nie ma. Amerykanie będą mieli do czynienia co najwyżej z przystankiem, jakiego w ubiegłym roku doświadczyły gospodarki strefy euro oraz Polska. W takich warunkach brak siły do wybicia się z konsolidacji i spadek dynamiki zwyżek giełdowych indeksów koresponduje z oczekiwanym brakiem przyrostu zysków w tym roku, w relacji do 2014 r. To raczej z tego powodu inwestorzy liczący na powtórzenie statystycznych wzorców wynikających z cyklu prezydenckiego czy dekadowego obejdą się w tym roku smakiem. Fakt, że szefowa Fedu w ostatnim wystąpieniu ostrzegła rynek przed wysokim poziomem wycen amerykańskich spółek, wydaje się tu mieć mniejsze znaczenie.
Po Alanie Greenspanie i jego słowach o „irracjonalnej wybujałości" rynków akcji każdy chce zapisać się na kartach historii jako rynkowa Pytia. Warto jednak przypomnieć, że pierwsze ostrzeżenie od byłego szefa Fedu nadeszło w grudniu 1996 r., na trzy lata i jakieś 100 proc. przed zmianą trendu w 2000 r. Wcześniejsze obawy prezes Yellen o przesadny poziom wycen małych spółek w USA, którymi podzieliła się z uczestnikami rynku w maju ubiegłego roku, jak do tej pory również okazały się mocno przedwczesne. Jeśli prognozy dotyczące przyrostu zysków w spółkach z S&P500 na 2016 r. nie rozpłyną się w powietrzu równie szybko, jak to było z prognozami na 2015 r., to obecne wyceny nie będą dla inwestorów problemem. By tak się stało, amerykańska gospodarka musi jednak dość szybko zakończyć widoczną dziś fazę spowolnienia.