Kraj wchodzący do unii walutowej zrzeka się suwerenności w kwestiach walutowych. Rezygnuje z prowadzenia autonomicznej polityki pieniężnej i traci jeden z najskuteczniejszych automatycznych stabilizatorów koniunktury, jakim jest płynny kurs waluty. To brzmi na tyle tautologicznie, że nawet euroentuzjaści zgadzają się, że byłby to największy koszt ewentualnego wprowadzenia euro w Polsce, choć spodziewają się oczywiście rekompensujących go z nawiązką korzyści.
A jednak okazuje się, że przynależność do unii walutowej jest do pogodzenia z autonomią walutową. Można zjeść ciastko i mieć ciastko. Tak w każdym razie zdają się sądzić zwolennicy wprowadzenia w Grecji równoległej do euro waluty, co miałoby zapobiec bankructwu tego kraju, które dziś wydaje się już tylko kwestią czasu, niezależnie od tego, czy MFW i UE zgodzą się na odblokowanie pomocy finansowej dla Aten czy nie. Na dłuższą metę równoległa waluta miałaby też stanowić remedium na podstawową grecką bolączkę: brak konkurencyjności.
Obligacja to pieniądz
O koncepcji tej zrobiło się ponownie głośno, gdy dwa tygodnie temu agencja Bloomberga podała, że na jednym z poświęconych Grecji spotkań wspomniał o niej niemiecki minister finansów Wolfgang Schaueble. Tylko wspomniał, bez opiniowania, ale europejscy komentatorzy najwyraźniej mają wyrobione zdanie na temat tego, kto w rozgrywce o przyszłość Grecji rozdaje karty, bo nagle scenariusz wprowadzenia tam równoległej waluty zaczął być traktowany zupełnie serio, choć np. francuski minister finansów go wykluczył. Pomysł nie jest jednak nowy, w kręgach teoretyków dyskutowany jest od wybuchu kryzysu fiskalnego na obrzeżach eurolandu w 2010 r. Wśród jego orędowników są (lub byli, bo nie wszyscy zabierali głos w tej sprawie w ostatnich miesiącach) m.in. Charles Goodhart, były członek Komitetu Polityki Pieniężnej Banku Anglii, Thomas Mayer, wpływowy niemiecki ekonomista przez długi czas związany z Deutsche Bankiem, Christopher Pissarides, w 2010 r. uhonorowany Nagrodą Banku Szwecji imieniem Alfreda Nobla w dziedzinie ekonomii, a także... prezes NBP Marek Belka (w wywiadzie dla „Financial Times Deutschland" w marcu 2012 r.).
Tak naprawdę należałoby mówić o rodzinie koncepcji, bo propozycje zwolenników wprowadzenia w Grecji równoległej wobec euro waluty różnią się w szczegółach, nawet jeśli pominie się te, w świetle których byłby to jedynie etap przejściowy do pełnego Grexitu. Większości chodzi jednak zasadniczo o to, aby rząd w Atenach zaczął regulować krajowe zobowiązania – takie jak wypłaty pensji dla urzędników oraz świadczeń społecznych – w części lub w całości specjalnymi skryptami dłużnymi, zobowiązując się do ich wykupienia w nieokreślonej przyszłości. Te skrypty, nawet gdyby nie miały statusu prawnego środka płatniczego, tzn. nie istniałby w Grecji przymus ich akceptowania jako zapłaty, najprawdopodobniej szybko stałyby się alternatywnym wobec euro pieniądzem stosowanym w transakcjach wewnątrzkrajowych. Rząd mógłby zwiększać ich popularność, np. pozwalając spłacać w tej nowej jednostce część podatków. „W dzisiejszych czasach kraj nie musi mieć prawa drukowania pieniędzy, aby drukować pieniądze. Obligacje stanowią dziś pieniądz" – tłumaczył w lutym na swoim popularnym blogu John Cochrane, ekonomista z Uniwersytetu Chicagowskiego.
Powstała w ten sposób waluta – za wspomnianym Thomasem Mayerem nazwijmy ją geuro – szybko osłabiłaby się wobec euro. Dzięki temu, twierdzą zwolennicy tej koncepcji, Grecja odzyskałaby konkurencyjność na arenie międzynarodowej. Skoro pensje byłyby wypłacane częściowo w geuro – a Mayer sugeruje, żeby rząd zobowiązał do tego także pracodawców z sektora prywatnego – to ich poziom byłby niższy niż w sytuacji, gdy Grecy zarabiają tylko w euro. Dzięki temu greckie spółki mogłyby taniej oferować swoje produkty za granicą, ale wzrósłby też na nie lokalny popyt, bo alternatywa w postaci importu stałaby się droższa. Do tego Hellada zyskałaby na atrakcyjności cenowej wśród turystów. Z czasem gospodarka przyspieszyłaby na tyle, że Ateny mogłyby osiągnąć trwałą nadwyżkę budżetową i zacząć skrypty dłużne wykupywać. Swoje zagraniczne zobowiązania spłacałby oczywiście cały czas w euro, ale gdyby odeszły wydatki krajowe, na to pieniędzy mogłoby wystarczyć. A nawet jeśli nie, to MFW, EBC i KE mogłyby się zgodzić na odsunięcie w czasie wymagalności części długów, jeśli dzięki temu udałoby się uniknąć secesji Grecji od eurolandu, na czym instytucjom tym zależy.