Cechą charakterystyczną tąpnięć, krachów, osunięć i tym podobnych silnych korekt jest to, że tworzą warunki, w których wyważona analiza ustępuje szybko miejsca emocjom. A emocje to nie jest to, co pomaga w dążeniu do celów inwestycyjnych. Wbrew silnej dawce strachu, która ogarnęła rynki w ostatnim czasie, spróbujmy spojrzeć na sytuację przez pryzmat obiektywnych zależności i analizy fundamentalnej. Uwagę skupimy na rynku amerykańskim ze względu na to, że posiada on najbogatszą historię.
Punktem wyjścia uczyńmy prostą regułę: zmiana dowolnego indeksu giełdowego to zawsze efekt zmian dwóch elementów: (a) wskaźnika P/E (cena/zysk), (b) zysków spółek.
Oczywiście na krótką metę trudno przewidzieć, o ile dokładnie zmienią się zyski firm, a jeszcze gorzej idzie prognozowanie tego, co za kilka miesięcy może się stać ze wskaźnikiem P/E. Nie oznacza to jednak, że ta teoria jest do niczego. O ile w perspektywie kilku miesięcy może być bezużyteczna, o tyle w horyzoncie co najmniej roku jest bardzo pomocna, o czym za chwilę.
Zacznijmy od pierwszego elementu w naszym modelu, czyli P/E. Powszechnie wiadomo, że im wyżej P/E, tym gorzej na dłuższą metę. Wiadomo też, że po okresach, w których P/E przebywa wysoko, zdarzają się takie, w których przebywa dużo niżej. Na dłuższą metę te wahania odbywają się wokół pewnego średniego poziomu, który stanowić może ważny punkt zaczepienia.
W przypadku akcji z S&P 500 taki średni poziom dla wskaźnika P/E bazującego na prognozach zysków to ok. 15 (licząc od 1985 r. – danymi za taki okres dysponujemy). Historia dobitnie pokazuje, że im bardziej P/E odchylał się w górę od tej średniej (a skrajnym przypadkiem była bańka internetowa z końca lat 90.), tym gorsze były stopy zwrotu w kolejnych latach, a im bardziej odchylał się w dół, tym większe były przyszłe zyski.