Czy pieniądze dają szczęście? Znikający punkt nasycenia

Czy pieniądze dają szczęście? Mówimy zwykle, że nie dają, zachowujemy się tak, jakby dawały, a coraz liczniejsi badacze tego zagadnienia tylko je komplikują.

Publikacja: 31.03.2018 16:32

Dbamy o wartość pieniądza – to hasło przyświecające Narodowemu Bankowi Polskiemu. Gdyby bank centralny traktował je serio, powinien zakazać kobietom odpłatnej pracy. Wartość pieniądza, które przynoszą do domu kobiety, jest bowiem często ujemna.

Do takiego przewrotnego wniosku prowadzą badania dwóch węgierskich naukowców. W artykule opublikowanym niedawno na łamach „Europejskiego Przeglądu Socjologicznego" Gabor Hajdu i Tamas Hajdu twierdzą, że im większą część budżetu pary zapewnia kobieta, tym mniejsza jest satysfakcja z życia obojga partnerów. Inaczej mówiąc, najbardziej usatysfakcjonowane są te pary, w których pieniądze zapewnia wyłącznie mężczyzna. Wystarczy, że kobieta dołoży do budżetu choćby forinta, a satysfakcja pary maleje. Ta zależność występuje niezależnie od poziomu dochodów, co sugeruje, że nawet w relatywnie ubogich gospodarstwach domowych dodatkowe pieniądze obniżają zadowolenie z życia, jeśli przynosi je kobieta. Najwyraźniej więc forint wypracowany przez kobietę ma ujemną wartość.

Bogactwa nie zaszkodzi zasmakować

Wyniki węgierskich badaczy dotyczą tamtejszego społeczeństwa, ale jest więcej niż prawdopodobne, że obowiązują też w Polsce. Naukowcy przekonują bowiem, że na opisaną zależność duży wpływ mają przekonania ankietowanych par dotyczących podziału ról społecznych między płcie. Na Węgrzech – podobnie jak w Polsce – silne jest przywiązanie do tradycyjnego modelu, wedle którego żywicielem rodziny powinien być mężczyzna, a kobieta powinna zajmować się ogniskiem domowym. Rosnąca aktywność zawodowa kobiet powoduje więc napięcie między normami społecznymi a rzeczywistością. Dla mężczyzn może to być źródło frustracji, co z kolei obniża satysfakcję z życia także ich partnerek. Do tego drugiego zjawiska przyczyniać może się również to, że w tradycyjnym związku na kobiecie spoczywa większość obowiązków domowych, nawet jeśli pracuje zawodowo. Węgierscy badacze zauważają, że w parach, które nie hołdują tradycyjnym normom, satysfakcja z życia jest wyraźnie mniej wrażliwa na to, jak powstaje domowy budżet. To może wyjaśniać, dlaczego – jak sugerują wcześniejsze badania - w krajach zachodniej Europy zależność między satysfakcją z życia a udziałem kobiety w tworzeniu domowego budżetu jest ujemna zwykle tylko w przypadku mężczyzn, a w egalitarystycznych krajach skandynawskich preferowane są mniej więcej równe dochody obojga partnerów.

Ustalenia węgierskich socjologów wpisują się w coraz bardziej skomplikowaną mapę zależności między pieniędzmi a – powiedzmy – szczęściem, która wyłania się z nauk społecznych. Mapę, która jest w wielu punktach sprzeczna z naszymi intuicjami. Czyż nie chcielibyśmy być bogatsi? Deklaracje są tu mało wiarygodne, bo od setek lat religie oraz twórcy kultury przekonują nas, że pieniądze szczęścia nie dają. Przy pewnym poziomie dochodów nie wypada więc mówić, że chciałoby się więcej. Nasze postępowanie świadczy jednak o tym, że – ceteris paribus – tego właśnie chcemy. Rzadko rezygnujemy z oferowanej nam podwyżki wynagrodzenia, a jeszcze rzadziej prosimy o jego obniżkę, aby w ten sposób zwiększyć swoje zadowolenie z życia. Wielu ludzi jest oczywiście skłonnych zrezygnować z części dochodów, jeśli to zapewni im więcej wolnego czasu albo zaskarbi im szacunek, ale to właśnie oznacza pogwałcenie założenia ceteris paribus. Dodatkowe pieniądze przy innych warunkach niezmienionych mają tylko jeden efekt: powiększają pole wyboru (można je na przykład rozdać), co nieomal z definicji powinno zwiększać satysfakcję z życia. Problem w tym, że to założenie niezwykle rzadko jest spełnione, czego doskonałą ilustrację stanowią badania panów Hajdu. A nawet gdy jest spełnione, to, jak przekonują ekonomiści behawioralni, ze względu na nasze problemy z samokontrolą i krótkowzroczność niekiedy lepiej nie mieć wyboru. To zamyka pośrednią drogę do kupowania szczęścia za pieniądze.

Jakie cele powinien sobie stawiać rząd?

Tzw. ekonomia szczęścia, czyli systematyczne badania, co czyni ludzi szczęśliwymi, narodziła się w latach 70. XX w. za sprawą Richarda Easterlina. Ekonomista z Uniwersytetu Karoliny Południowej zauważył wówczas, że podczas gdy zależność między poziomem dochodów a satysfakcją ludzi z życia jest ewidentna, wzrost średniego dochodu w kraju (PKB per capita) nie zwiększa przeciętnego poziomu zadowolenia jego mieszkańców. W efekcie także w przekroju międzynarodowym wyraźnej korelacji między PKB per capita a satysfakcją z życia nie widać: wśród krajów na podobnym mniej więcej poziomie rozwoju społeczeństwa bardziej zamożne nie są bardziej szczęśliwe niż mniej zamożne. Ta hipoteza, znana jako paradoks Easterlina, sugerowała, że celem polityki gospodarczej nie powinien być rozwój gospodarczy, rozumiany jako wzrost PKB. Rządy powinny realizować cele ważniejsze dla wyborców i nie mogą przy tym zakładać, że będzie o to łatwiej przy wyższym poziomie PKB per capita.

Problem w tym, że co do istnienia paradoksu Easterlina do dziś toczą się spory, a inne ustalenia ekonomii szczęścia też są niejednoznaczne. Faktem jest, że wśród nacji, które wykazują najwyższy poziom tzw. subiektywnego dobrobytu (w odróżnieniu od obiektywnego dobrobytu, wyrażonego takimi wskaźnikami, jak PKB per capita, oczekiwana długość życia itp.), prym wiodą te zamożne – Duńczycy, Norwegowie i Szwajcarzy. Z drugiej strony niektóre ultrabogate kraje, takie jak Singapur, Katar czy Arabia Saudyjska, nie jawią się jako oazy szczęśliwości. Lepiej od nich pod względem zadowolenia mieszkańców z życia wypada wiele państw ze środka drabiny rozwoju, jak Kostaryka, Meksyk czy choćby Czechy.

Zdaniem Selina Kesibira z London Business School i Shigehiro Oishiego z Uniwersytetu Wirginijskiego ten zamglony nieco obraz rozjaśnia częściowo kwestia rozkładu bogactwa. Gdy wzrostowi PKB per capita towarzyszy wzrost nierówności dochodowych, satysfakcja społeczeństwa z życia może się nie zwiększać, a nawet – jak w krajach Ameryki Łacińskiej – może maleć. Zależność między poczuciem dobrobytu a obiektywnymi miarami dobrobytu zaburzać mogą także uwarunkowania kulturowe.

Nowe badania, nowe niewiadome

Obie hipotezy znajdują uzasadnienie w badaniach mikroekonomicznych. Na to, że kultura jest ważna, wskazują choćby opisane ustalenia węgierskich naukowców. Z kolei o tym, że na nasze zadowolenie z życia duży wpływ ma poczucie sprawiedliwości, świadczą liczne eksperymenty z wykorzystaniem tzw. gry ultimatum. Sugerują one, że ludzie są skłonni odrzucić nawet darowaną im kwotę pieniędzy, jeśli uważają, że obdarowujący pogwałcił zasady sprawiedliwości. Z tego samego powodu jesteśmy skłonni zapłacić za określony przedmiot różną cenę, w zależności od miejsca sprzedaży: mamy po prostu wyobrażenia na temat tego, co jest w danych okolicznościach ceną uczciwą, sprawiedliwą. A skoro wartość jednej rzeczy może być różna dla jednej osoby, to różna może być też satysfakcja, jaką daje pieniądz. Jeśli fakt, że dochody innych rosną szybciej niż nasze, uważamy za rażąco niesprawiedliwy, bogacenie się może nie zwiększać naszego poczucia dobrobytu.

Na tym nie koniec zawiłości. Daniel Kahneman i Angus Deaton, nobliści w dziedzinie ekonomii (pierwszy zdobył tę nagrodę w 2002 r., drugi w 2015 r.), zauważyli, że relacja między szczęściem a pieniędzmi zależy w dużej mierze od definicji szczęścia. Jeśli szczęście określimy jako ogólną satysfakcję z życia, poczucie, że realizujemy swoje cele, to jego poziom wydaje się dość jednoznacznie związany z dochodami, przynajmniej w USA (wbrew temu, co można przeczytać w niektórych omówieniach tych badań, nie przeczą one istnieniu paradoksu Easterlina ani go nie potwierdzają). Jeśli jednak szczęście to częstotliwość odczuwania pozytywnych emocji (radość, spokój ducha itp.), to zwiększa się ono wraz z dochodami tylko do pewnego pułapu. Dalsze bogacenie się nie ma już na tę miarę subiektywnego dobrobytu żadnego wpływu. Kahneman i Deaton w 2010 r. ustalili, że w USA ten „punkt nasycenia" to dochód rzędu 75 tys. USD rocznie. Krótko mówiąc, według noblistów za pieniądze można kupić satysfakcję, ale nie szczęście.

Kilka lat później badacze z uniwersytetów Purdue i Wirginijskiego wyliczyli, że także satysfakcja z życia przestaje w pewnym momencie iść w parze z dochodami. Punkt nasycenia leży jednak w tym przypadku wyżej: w USA na poziomie około 105 tys. USD dla jednoosobowego gospodarstwa domowego. Średnio na świecie zadowolenie z życia przestaje rosnąć, gdy dochód jednostki przewyższy 95 tys. USD rocznie. W niektórych krajach dochód powyżej punktu nasycenia nie tylko nie zwiększa satysfakcji, ale wręcz ją obniża – być może z powodu kosztów społecznych, które wiążą się z jego uzyskaniem, albo z powodu awansu do wyższej grupy społecznej, w porównaniu z którą nawet te wyższe dochody wydają się mizerne.

Niestety, na tym komplikacje się nie kończą. Liczne badania, m.in. psychologa z Uniwesytetu Cornell Thomasa Gilovicha, prowadzą do wniosku, że liczy się nie tyle dochód, ile wydatki. I nie idzie o ich poziom, ściśle powiązany z dochodem, tylko o strukturę. W dłuższej perspektywie nasze zadowolenie z życia jest tym większe, im większą część naszych wydatków przeznaczamy na doświadczenia (np. podróże, spotkania z przyjaciółmi) niż dobra materialne. Z kolei Ashley Whilliams z Harvard Business School i Elizabeth Dunn z Uniwersytetu Brytyjskiej Kolumbii twierdzą, że przy danym poziomie dochodów większą satysfakcję z życia odczuwają ci, którzy wydają więcej na usługi oszczędzające czas (np. sprzątanie domu, dostawę zakupów itp.). Badania brytyjskiego urzędu statystycznego ONS sugerują zaś, że znaczenie ma również to, w jaki sposób oszczędzamy. Majątek co do zasady jest pozytywnie skorelowany z subiektywnym dobrobytem, ale zależność ta znika, jeśli jest on zakumulowany w nieruchomościach lub systemie emerytalnym, a nie w produktach finansowych.

Co więc ostatecznie wiemy o zależności między szczęściem a pieniędzmi? „W życiu chodzi o coś więcej niż satysfakcję z niego. To brzmi nieomal jak oksymoron, ale chodzi o to, że koncentrując się na satysfakcji, być może tracimy z oczu jakieś szersze poczucie celu istnienia, poczucie spełnienia" – powiedziała w jednym z wywiadów Betsey Stevenson, ekonomistka z Uniwersytetu w Pensylwanii. Odniosła się w ten sposób do wyników badań, w świetle których bezdzietni są bardziej usatysfakcjonowani niż podobni im pod innymi względami rodzice. Rząd, który podążając za najnowszymi ustaleniami z dziedziny ekonomii szczęścia, chciałby maksymalizować poziom zadowolenia obywateli z życia, powinien więc prowadzić politykę antynatalistyczną. Albo zakazywać kobietom pracy. Jeśli o mnie idzie, wolę, żeby dążyć do maksymalizacji PKB.

Parkiet PLUS
Obligacje w 2025 r. Plusy i minusy możliwych obniżek stóp procentowych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Parkiet PLUS
Zyski zamienione w straty. Co poszło nie tak
Parkiet PLUS
Prezes Ireneusz Fąfara: To nie koniec radykalnych ruchów w Orlenie
Parkiet PLUS
Powyborcze roszady na giełdach
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Parkiet PLUS
Unijne regulacje wymuszą istotne zmiany na rynku biopaliw
Parkiet PLUS
Prezes Tauronu: Los starszych elektrowni nieznany. W Tauronie zwolnień nie będzie