Dbamy o wartość pieniądza – to hasło przyświecające Narodowemu Bankowi Polskiemu. Gdyby bank centralny traktował je serio, powinien zakazać kobietom odpłatnej pracy. Wartość pieniądza, które przynoszą do domu kobiety, jest bowiem często ujemna.
Do takiego przewrotnego wniosku prowadzą badania dwóch węgierskich naukowców. W artykule opublikowanym niedawno na łamach „Europejskiego Przeglądu Socjologicznego" Gabor Hajdu i Tamas Hajdu twierdzą, że im większą część budżetu pary zapewnia kobieta, tym mniejsza jest satysfakcja z życia obojga partnerów. Inaczej mówiąc, najbardziej usatysfakcjonowane są te pary, w których pieniądze zapewnia wyłącznie mężczyzna. Wystarczy, że kobieta dołoży do budżetu choćby forinta, a satysfakcja pary maleje. Ta zależność występuje niezależnie od poziomu dochodów, co sugeruje, że nawet w relatywnie ubogich gospodarstwach domowych dodatkowe pieniądze obniżają zadowolenie z życia, jeśli przynosi je kobieta. Najwyraźniej więc forint wypracowany przez kobietę ma ujemną wartość.
Bogactwa nie zaszkodzi zasmakować
Wyniki węgierskich badaczy dotyczą tamtejszego społeczeństwa, ale jest więcej niż prawdopodobne, że obowiązują też w Polsce. Naukowcy przekonują bowiem, że na opisaną zależność duży wpływ mają przekonania ankietowanych par dotyczących podziału ról społecznych między płcie. Na Węgrzech – podobnie jak w Polsce – silne jest przywiązanie do tradycyjnego modelu, wedle którego żywicielem rodziny powinien być mężczyzna, a kobieta powinna zajmować się ogniskiem domowym. Rosnąca aktywność zawodowa kobiet powoduje więc napięcie między normami społecznymi a rzeczywistością. Dla mężczyzn może to być źródło frustracji, co z kolei obniża satysfakcję z życia także ich partnerek. Do tego drugiego zjawiska przyczyniać może się również to, że w tradycyjnym związku na kobiecie spoczywa większość obowiązków domowych, nawet jeśli pracuje zawodowo. Węgierscy badacze zauważają, że w parach, które nie hołdują tradycyjnym normom, satysfakcja z życia jest wyraźnie mniej wrażliwa na to, jak powstaje domowy budżet. To może wyjaśniać, dlaczego – jak sugerują wcześniejsze badania - w krajach zachodniej Europy zależność między satysfakcją z życia a udziałem kobiety w tworzeniu domowego budżetu jest ujemna zwykle tylko w przypadku mężczyzn, a w egalitarystycznych krajach skandynawskich preferowane są mniej więcej równe dochody obojga partnerów.
Ustalenia węgierskich socjologów wpisują się w coraz bardziej skomplikowaną mapę zależności między pieniędzmi a – powiedzmy – szczęściem, która wyłania się z nauk społecznych. Mapę, która jest w wielu punktach sprzeczna z naszymi intuicjami. Czyż nie chcielibyśmy być bogatsi? Deklaracje są tu mało wiarygodne, bo od setek lat religie oraz twórcy kultury przekonują nas, że pieniądze szczęścia nie dają. Przy pewnym poziomie dochodów nie wypada więc mówić, że chciałoby się więcej. Nasze postępowanie świadczy jednak o tym, że – ceteris paribus – tego właśnie chcemy. Rzadko rezygnujemy z oferowanej nam podwyżki wynagrodzenia, a jeszcze rzadziej prosimy o jego obniżkę, aby w ten sposób zwiększyć swoje zadowolenie z życia. Wielu ludzi jest oczywiście skłonnych zrezygnować z części dochodów, jeśli to zapewni im więcej wolnego czasu albo zaskarbi im szacunek, ale to właśnie oznacza pogwałcenie założenia ceteris paribus. Dodatkowe pieniądze przy innych warunkach niezmienionych mają tylko jeden efekt: powiększają pole wyboru (można je na przykład rozdać), co nieomal z definicji powinno zwiększać satysfakcję z życia. Problem w tym, że to założenie niezwykle rzadko jest spełnione, czego doskonałą ilustrację stanowią badania panów Hajdu. A nawet gdy jest spełnione, to, jak przekonują ekonomiści behawioralni, ze względu na nasze problemy z samokontrolą i krótkowzroczność niekiedy lepiej nie mieć wyboru. To zamyka pośrednią drogę do kupowania szczęścia za pieniądze.
Jakie cele powinien sobie stawiać rząd?
Tzw. ekonomia szczęścia, czyli systematyczne badania, co czyni ludzi szczęśliwymi, narodziła się w latach 70. XX w. za sprawą Richarda Easterlina. Ekonomista z Uniwersytetu Karoliny Południowej zauważył wówczas, że podczas gdy zależność między poziomem dochodów a satysfakcją ludzi z życia jest ewidentna, wzrost średniego dochodu w kraju (PKB per capita) nie zwiększa przeciętnego poziomu zadowolenia jego mieszkańców. W efekcie także w przekroju międzynarodowym wyraźnej korelacji między PKB per capita a satysfakcją z życia nie widać: wśród krajów na podobnym mniej więcej poziomie rozwoju społeczeństwa bardziej zamożne nie są bardziej szczęśliwe niż mniej zamożne. Ta hipoteza, znana jako paradoks Easterlina, sugerowała, że celem polityki gospodarczej nie powinien być rozwój gospodarczy, rozumiany jako wzrost PKB. Rządy powinny realizować cele ważniejsze dla wyborców i nie mogą przy tym zakładać, że będzie o to łatwiej przy wyższym poziomie PKB per capita.