Przez świat znów przetacza się fala rewolucyjna przywodząca na myśl arabską wiosnę z lat 2010–2011. Od pięciu miesięcy trwają w Hongkongu wielkie protesty przeciwko lokalnej administracji oraz władzom ChRL. Katalonia buntuje się przeciwko władzy centralnej w Madrycie. W Chile w demonstracjach wymierzonych w administrację prezydenta i niepopularny plan oszczędnościowy bierze udział jednorazowo nawet 1,2 mln ludzi. Są zabici i ranni. W Boliwii doszło do gwałtownych protestów przeciwko lewicowemu prezydentowi Evo Moralesowi, który jest oskarżany o sfałszowanie wyborów. W Libanie wielkie protesty wywołał plan opodatkowania komunikatorów społecznościowych. W Iraku kilkadziesiąt osób zginęło podczas demonstracji wymierzonych w rząd. Na tej mapie buntów społecznych mogą się zaraz pojawić nowe ogniska zapalne.
41 proc. ludności świata to przecież osoby mające do 24 lat, przedstawiciele pokolenia najmocniej dotkniętego globalnym kryzysem gospodarczym. A przecież nawet w protestach, w których na pierwszym miejscu stawia się hasła polityczne (np. w Hongkongu), gniew demonstrantów jest często motywowany ekonomicznie.
Co łączy Hongkong i Barcelonę?
Epicentrum globalnej fali rewolucyjnej tym razem stał się Hongkong. Wielkie protesty (zwane rewolucją parasolek) przetoczyły się przez tę metropolię już w 2014 r. Wówczas impulsem było to, że lokalne władze nie zgadzały się na wprowadzenie powszechnego głosowania na przewodniczącego administracji Hongkongu. Obecnie detonatorem protestów stał się projekt ustawy umożliwiającej ekstradycję do Chińskiej Republiki Ludowej. Wielu mieszkańców Hongkongu obawiało się, że ta ustawa pozwoli chińskiej bezpiece na wtrącanie obywateli tej metropolii do więzień w ChRL. Po wielu tygodniach protestów ustawę wycofano, ale demonstracje nie ustały. Protestujący domagają się teraz przede wszystkim ustąpienia Carrie Lam, szefowej lokalnej administracji, oraz ukarania policjantów winnych brutalnego traktowania demonstrantów. Bunt ten jest jednak przede wszystkim wielkim odruchem obronnym przeciwko „cichej kolonizacji" Hongkongu przez ChRL, erozji tamtejszych swobód obywatelskich, korupcji lokalnych elit i masowej imigracji z Chin kontynentalnych. Jest też ekonomiczne tło protestu. Hongkong rozwijał się kiedyś jako oaza wolnej przedsiębiorczości u bram Chin, w ostatnich latach jego znaczenie dla gospodarki ChRL jednak malało. Chińczycy budowali własne centra finansowe w Szanghaju i Shenzen. Młodych ludzi, zapewniających energię protestom, frustrowały pogarszające się perspektywy robienia kariery zawodowej w Hongkongu oraz niebotyczne ceny nieruchomości, napędzane m.in. przez bogatych Chińczyków. Jeden z chińskich analityków powiedział mi kiedyś, że protestów w Hongkongu by nie było, gdyby lokalny rząd prowadził mądrzejszą politykę mieszkaniową, dającą młodym ludziom szansę na zdobycie własnego lokum. W grze są też czynniki kulturowe. Hongkong to miasto stanowiące unikalny brytyjsko-chiński miks cywilizacyjny, a do wielu mieszkańców tej metropolii nie przemawia chiński model rozwoju. Na demonstracjach w tym mieście widać więc amerykańskie flagi, portrety Trumpa i rysunki przedstawiające Żabę Pepe – postać z memów popularnych wśród amerykańskiej alternatywnej prawicy (alt-right).
Na demonstracjach w Hongkongu można też zobaczyć flagi Katalonii. To wyraz solidarności z protestującymi w Barcelonie. Setki tysięcy Katalończyków demonstrują w obronie dziewięciu przedstawicieli władz regionu, którzy po wyroku hiszpańskiego Sądu Najwyższego trafili do więzienia za zorganizowanie referendum niepodległościowego w 2017 r. Powód protestów wydaje się czysto polityczny, ale ma też drugie dno – ekonomiczne. Katalonia to jeden z najbogatszych rejonów Hiszpanii odpowiadający za ponad 20 proc. PKB całego kraju i za jedną czwartą eksportu. Katalonia jest czwartym pod względem zamożności obszarem Hiszpanii, a z każdego euro podatków ściąganych od jej mieszkańców w regionalnej kasie pozostaje 57 centów. Na Katalonię przypada aż 21 proc. przychodów podatkowych osiąganych przez madrycki rząd, ale tylko 14 proc. wydatków. Spora część Katalończyków uważa więc, że ich region sam radziłby sobie ekonomicznie lepiej od reszty Hiszpanii. A na to nakładają się różnego rodzaju pretensje narodowe i polityczne zbierające się od 300 lat...
Latynoamerykańska gorączka
Wielkie protesty w Chile zaczęły się w połowie października od buntu studentów przeciwko podwyżce opłat za bilety do metra. Gdy policja zaczęła je brutalnie tłumić, przerodziły się w ogólnonarodowy bunt przeciwko oszczędnościowej polityce gospodarczej prezydenta Sebastiana Pinery i ogólnie niskiej jakości usług publicznych. Prezydent miliarder Pinera początkowo zareagował, ogłaszając stan wyjątkowy i wysyłając wojsko na ulicę, ale po kilku dniach się ugiął. Zapowiedział podwyżkę płacy minimalnej oraz emerytur, wycofanie się z podwyżki cen prądu, a także dokonał wymiany ministrów w swojej administracji. Czy to jednak uspokoi protestujących?