Emitenci zaproponowali inwestorom udział w 28 emisjach o łącznej wartości 110,6 mln zł, a zgłoszony popyt prawdopodobnie przekroczył 100 mln zł (w chwili pisania tekstu kilka emisji jeszcze trwało).

Ośmiokrotnie emitenci starali się o pozyskanie maksymalnej dostępnej puli. W ramach tzw. małych emisji publicznych wartość ofert nie może przekroczyć równowartości 2,5 mln euro na przestrzeni 12 miesięcy (kwotę tę można zatem pozyskać w kilku mniejszych emisjach), a ośmiu emitentów starało się pozyskać za jednym razem dopuszczalne maksimum. Na początku roku próby te kończyły się wprawdzie spektakularnymi klęskami (jeden z emitentów pozyskał 0,85 mln zł, drugi w ogóle odstąpił od emisji jeszcze w trakcie przyjmowania zapisów), ale po zniesieniu lockdownu i po obniżeniu oprocentowania lokat bankowych inwestorzy chętniej otwierali portfele, a emisje publiczne przeprowadzali też emitenci, którzy zwykle mogli liczyć na zainteresowanie inwestorów instytucjonalnych.

Wysyp emisji o znacznie mniejszych rozmiarach nastąpił w drugim półroczu – emitenci wyczuli, że inwestorzy indywidualni są skłonni wyciągnąć gotówkę z banków, a ponieważ przygotowanie małej emisji publicznej jest znacznie prostsze niż tej opartej na prospekcie (dokumentów nie trzeba zatwierdzać w KNF), emisji przybywało jak grzybów po deszczu.

Warto przy tym pamiętać, że statystycznie mniejsze emisje częściej kończą się defaultami (nawet 25 proc. emisji do 10 mln zł nie zostaje wykupionych). Jednak oprocentowanie oferowane w małych emisjach (średnio 6,8 proc.), choć wyższe niż w „dużych" emisjach publicznych (średnio 5,2 proc.), tylko częściowo pokrywało wyższe ryzyko inwestycji. A to dlatego, że organizacja małych emisji jest droższa, dochodzi nawet do 8–10 proc. Przy krótkim terminie wykupu koszt dla emitenta jest więc często dwucyfrowy.