Gdy w połowie stycznia rozpoczęła się gwałtowna wyprzedaż brytyjskiego funta, który w ciągu ponad miesiąca osłabił się wobec dolara o 8,5 proc., analitycy przyczyn tej paniki doszukiwali się w przedwyborczych obawach inwestorów.
W tym czasie zaczęły się ukazywać sondaże wskazujące, że solidna przewaga Partii Konserwatywnej, której zwycięstwo nad rządzącą od trzech kadencji Partią Pracy uważano za szansę na uzdrowienie finansów Wielkiej Brytanii, topnieje. W efekcie pojawiła się groźba, że w wyniku wyborów powstanie mniejszościowy gabinet niezdolny do efektywnego rządzenia, nie mówiąc już o o podejmowania niepopularnych kroków oszczędnościowych.
Skomplikowana sytuacja sprzed dwóch miesięcy z dzisiejszej perspektywy wydaje się komfortowa. W połowie kwietnia liderzy głównych partii politycznych starli się w pierwszej w historii Wielkiej Brytanii telewizyjnej debacie w amerykańskim stylu. Triumfatorem okazał się Nick Clegg, przewodniczący mającej zwykle niewiele do powiedzenia trzeciej siły w brytyjskim parlamencie – Liberalnych Demokratów. Słupki poparcia dla jego ugrupowania zaczęły od tego czasu gwałtownie rosnąć i obecnie cieszy się ono większą, bądź równą, popularnością niż laburzyści.
[srodtytul]Niuanse ordynacji uniemożliwiają prognozy[/srodtytul]
Na tydzień przed wyborami, sondaż ośrodka Populus dla dziennika „The Times” sugerował, że na torysów Davida Camerona gotowych jest głosować 36 proc. Brytyjczyków, na liberałów 28 proc., a na Partię Pracy z obecnym premierem Gordonem Brownem na czele – 27 proc. Według dwóch innych sondaży, poparcie dla tych ugrupowań wynosiło: 33, 28–29 i 29 proc. Wyborów o tak trudnych do przewidzenia rezultatach nie było od 1992 r., gdy premierem został konserwatysta John Major – konkludują analitycy.