Herkulesowe zadania nowego gabinetu

Po wyborach parlamentarnych 6 maja w Wielkiej Brytanii powstanie zapewne rząd, którego siła przebicia może być niewystarczająca, aby uporać się z gigantycznym deficytem budżetowym. O ile rynek walutowy już to zdyskontował, to można się spodziewać wyprzedaży obligacji

Publikacja: 01.05.2010 08:08

Kilka tygodni przed wyborami parlamentarnymi w Wielkiej Brytanii niespodziewanie skoczyło poparcie d

Kilka tygodni przed wyborami parlamentarnymi w Wielkiej Brytanii niespodziewanie skoczyło poparcie dla Liberalnych Demokratów i ich lidera Nicka Clegga (na dole), nazywanego brytyjskim Barackiem Obamą. Ponieważ żadna ze „starych partii” – laburzyści Gordona Browna (u góry) ani konserwatyści Davida Camerona – nie ma raczej szans na zdobycie parlamentarnej większości, liberałowie będą języczkiem u wagi w formowaniu nowego rządu.

Foto: Bloomberg

Gdy w połowie stycznia rozpoczęła się gwałtowna wyprzedaż brytyjskiego funta, który w ciągu ponad miesiąca osłabił się wobec dolara o 8,5 proc., analitycy przyczyn tej paniki doszukiwali się w przedwyborczych obawach inwestorów.

W tym czasie zaczęły się ukazywać sondaże wskazujące, że solidna przewaga Partii Konserwatywnej, której zwycięstwo nad rządzącą od trzech kadencji Partią Pracy uważano za szansę na uzdrowienie finansów Wielkiej Brytanii, topnieje. W efekcie pojawiła się groźba, że w wyniku wyborów powstanie mniejszościowy gabinet niezdolny do efektywnego rządzenia, nie mówiąc już o o podejmowania niepopularnych kroków oszczędnościowych.

Skomplikowana sytuacja sprzed dwóch miesięcy z dzisiejszej perspektywy wydaje się komfortowa. W połowie kwietnia liderzy głównych partii politycznych starli się w pierwszej w historii Wielkiej Brytanii telewizyjnej debacie w amerykańskim stylu. Triumfatorem okazał się Nick Clegg, przewodniczący mającej zwykle niewiele do powiedzenia trzeciej siły w brytyjskim parlamencie – Liberalnych Demokratów. Słupki poparcia dla jego ugrupowania zaczęły od tego czasu gwałtownie rosnąć i obecnie cieszy się ono większą, bądź równą, popularnością niż laburzyści.

[srodtytul]Niuanse ordynacji uniemożliwiają prognozy[/srodtytul]

Na tydzień przed wyborami, sondaż ośrodka Populus dla dziennika „The Times” sugerował, że na torysów Davida Camerona gotowych jest głosować 36 proc. Brytyjczyków, na liberałów 28 proc., a na Partię Pracy z obecnym premierem Gordonem Brownem na czele – 27 proc. Według dwóch innych sondaży, poparcie dla tych ugrupowań wynosiło: 33, 28–29 i 29 proc. Wyborów o tak trudnych do przewidzenia rezultatach nie było od 1992 r., gdy premierem został konserwatysta John Major – konkludują analitycy.

Sytuację komplikują zawiłości brytyjskiej większościowej ordynacji wyborczej z jednomandatowymi okręgami. Odsetek głosów zgromadzonych przez poszczególne ugrupowania w skali kraju nie przekłada się na odsetek miejsc w Izbie Gmin. W wyborach z 2005 r. laburzyści zdobyli 55 proc. mandatów (z 650), a torysi 32 proc., choć poparło ich odpowiednio 35 proc. i 32 proc. wyborców. Liberalni Demokraci, największa ofiara tej ordynacji, uzyskali wówczas zaledwie 10 proc. miejsc w Izbie Gmin, choć głosy oddało na nich 22 proc. wyborców.

Także i w tym roku są skazani na najmniejszą reprezentację. Ocenia się, że aby uzyskać większość, partia Camerona musiałaby zdobyć o 10 pkt proc. głosów więcej niż Partia Pracy. Na to jednak się nie zanosi. Najprawdopodobniej więc w Wielkiej Brytanii powstanie rząd mniejszościowy lub koalicyjny, przy czym możliwe są zarówno wspólne rządy laburzystów i liberałów, jak i konserwatystów i liberałów.

[srodtytul]Newralgiczny problem budżetu[/srodtytul]

Niezależnie od tego, jaki rząd wyłoni się w wyniku wyborów 6 maja, jego program jak nigdy wcześniej będzie w pierwszych latach zdominowany przez gospodarkę, a inne jego ambicje będą musiały zostać powściągnięte. O ile bowiem w minionym półwieczu wybory w Wielkiej Brytanii przypadały na lata, gdy – średnio rzecz biorąc – rozwijała się ona w tempie 2,5 proc., w tym roku będzie to – według prognoz Międzynarodowego Funduszu Walutowego – zaledwie 1,3 proc. Uderza to przede wszystkim w Partię Pracy, która przeoczyła bańkę na rynku nieruchomości oraz nie dostrzegła niebezpieczeństwa permanentnego deficytu na rachunku obrotów bieżących.

Najważniejszym zadaniem będzie możliwie szybka konsolidacja finansów publicznych. Ubiegłoroczna recesja sprawiła, że deficyt budżetowy w zakończonym w marcu roku fiskalnym sięgnął według oficjalnych danych 163 mld funtów, czyli 11,6 proc. PKB (nieco mniej niż wcześniej sądzono).

W tym roku poprawy raczej nie należy się spodziewać. W efekcie, jak prognozuje MFW, brytyjski dług publiczny w stosunku do PKB przekroczy w tym roku 78 proc., a w kolejnych latach zbliży się do 90 proc. W latach bezpośrednio przed kryzysem przekraczał nieznacznie 40 proc. W efekcie agencje ratingowe ostrzegły rząd w Londynie, że jeśli nie przedstawi wiarygodnego planu uporządkowania finansów publicznych, grozi mu utrata najwyższej oceny wiarygodności kredytowej, co zwiększyłoby koszt zadłużania się na rynkach kapitałowych.

Co do tego, że redukcja deficytu jest priorytetem, wątpliwości nie ma żadna z partii. – Pod tym względem różnice są znikome – wskazuje Jonathan Loynes, główny ekonomista ds. europejskich w Capital Economics. Zarówno konserwatyści, jak i laburzyści i liberałowie twierdzą, że zredukują strukturalną dziurę budżetową o połowę do 2014 r. Różnica zdań dotyczy głównie metod. O ile partia Camerona chciałaby, aby około 80 proc. oszczędności przypadło na cięcia wydatków, a 20 proc. na podwyżki podatków, o tyle plany Partii Pracy przewidują nieco większy udział drugiego z tych narzędzi. Liberałowie plasują się pośrodku.

Na plany te należy patrzeć z pewną rezerwą. Przede wszystkim są one oparte na bardzo optymistycznych rządowych prognozach, w myśl których PKB wzrośnie w 2011 r. o 3,25 proc., a w kolejnych latach będzie rosło o 3,5 proc. Przewidywania MFW są znacznie ostrożniejsze (patrz wykres). Po drugie, składanym w czasie kampanii propozycjom brak istotnych szczegółów, partie nie chciały bowiem zrażać wyborców, np. zapowiadając nieuniknione zapewne podwyżki VAT. Jednak zdaniem ekonomistów wszystkie partie zdają sobie sprawę, że jeśli obejmą stery państwa, będą zmuszone do bardziej radykalnych kroków niż te, które były przedmiotem przedwyborczej debaty.

[srodtytul]Funt i obligacje nie zareagują jednakowo[/srodtytul]

– Biorąc pod uwagę skalę fiskalnych problemów, można oczekiwać odpowiedzialnego podejścia nowego rządu, niezależnie od konfiguracji – wskazuje Audrey Childe-Freeman, analityk walutowy w Brown Borthers Harriman. Według niej obawy związane z tzw. zawieszonym parlamentem, niezdolnym do ograniczenia deficytu, są wyolbrzymione. Bazują na doświadczeniach z wyborów w 1974 r., gdy Wielka Brytania po raz ostatni borykała się z parlamentarnym patem (rychło doprowadził on do powtórki wyborów), a funt w ciągu roku osłabił się wobec dolara o 10 proc. – Tym razem może być inaczej. Wyprzedaż funta w oczekiwaniu na taki scenariusz już nastąpiła, więc został on zdyskontowany. Jeśli po wyborach będzie się osłabiał, należy to uznać za dobry moment do zakupów – wskazuje.

W tej sytuacji według Mansoora Mohi-uddina, głównego stratega walutowego UBS w Singapurze, inwestorzy powinni się obawiać nie mniejszościowego/koalicyjnego rządu, a większościowego, zwłaszcza jeśli utworzą go torysi. O ile bowiem laburzyści i liberałowie chcieliby odłożyć konsolidację finansów aż gospodarka stanie na pewniejszym gruncie, Cameron zadeklarował, że przeprowadzi ją niezwłocznie. – Może to oznaczać, że pod rządami konserwatystów polityka pieniężna będzie luźniejsza, aby ograniczyć ujemny wpływ zacieśniania polityki fiskalnej na gospodarkę – ocenia Loynes. Zdaniem Mohi-uddina, jeśli Bank Anglii zdecydowałby się na rozszerzenie programu ilościowego luzowania polityki pieniężnej (skup obligacji za dodrukowane pieniądze), dalsza deprecjacja funta jest prawdopodobna.

Z argumentacją tą nie zgadza się David Owen, główny europejski ekonomista w firmie analitycznej Jeffries International. Zauważa, że koalicyjny rząd będzie się mierzył z presją rynków i agencji ratingowych i może zaostrzyć politykę fiskalną szybciej niż większościowy gabinet torysów (inną kwestią jest, że lepiej podejmować niewdzięczne decyzje na początku kadencji). Z kolei Loynes wskazuje, że torysi zaplanowaliby większe cięcia niż inne partie, bo jest to zgodne z ich wizją ograniczenia wpływu państwa na gospodarkę. Gdyby więc udało im się uzyskać większość mandatów, na rynkach mogłaby nastąpić „hossa ulgi”.

Niezależnie od tego, kontynuacja umiarkowanej zniżki funta nie koniecznie byłaby dla brytyjskiej gospodarki zjawiskiem negatywnym. Dotychczas osłabienie waluty wraz z korzystną kompozycją długu publicznego pomagało jej uniknąć losu wysoko zadłużonych państw z południowych rubieży strefy euro. Głównym zagrożeniem – niwelowanym jednak przez niskie wykorzystanie mocy produkcyjnych – jest spowodowana deprecjacją funta inflacja, którą dodatkowo podbić mogą podwyżki podatku VAT.

O ile ewentualne niezadowolenie inwestorów z wyniku wyborów nie spowoduje raczej poważnych turbulencji na rynkach walutowych, nieco inaczej może być na rynku długu. Podczas gdy funt w trakcie kryzysu znacząco się osłabił, ceny brytyjskich papierów skarbowych wzrosły: rentowność dziesięciolatek dziś oscyluje wokół 4 proc., podczas gdy trzy lata wcześniej przekraczała 5 proc.

Wprawdzie wczesną wiosną 2009 r. papiery te były droższe, ale ich przecena miała związek nie tyle z obawami o stan finansów, ile ze wzrostem inflacji i deprecjacją funta. Te czynniki tłumaczą też, dlaczego rentowność obligacji jest nieco wyższa niż np. niemieckich. – Wielka Brytania dotąd przemykała się przez szpary – dziwi się zaufaniu inwestorów Mehernosh Engineer, strateg kredytowy w BNP Paribas. Uważa, że ewentualny wyborczy pat sprawi, że pobłażliwość się skończy.

Najtrudniejszy do przewidzenia jest wpływ wyborów na rynek akcji. Po trwającej ponad rok hossie, która mimo niepewnego wciąż ożywienia gospodarczego wywindowała główny indeks LSE o około 60 proc., nie sposób powiedzieć, w którą stronę pójdzie rynek. A wysokie prawdopodobieństwo, że w Wielkiej Brytanii po raz pierwszy od niemal 40 lat powstanie rząd koalicyjny, odbiera wartość wyliczeniom, że w czasach powojennych, średnio rzecz biorąc, akcje drożały w roku wygranej konserwatystów (o 10,8 proc.) i taniały w roku triumfu laburzystów (o 5,4 proc.).

[srodtytul]Przedsmak przyszłej niepewności[/srodtytul]

W sytuacji, gdy rolę języczka u wagi pełnić będą Liberalni Demokraci, sporej wagi nabiera ich program. To, czy Clegg zdecyduje się współpracować z Cameronem czy z Brownem będzie bowiem zależało od gotowości „starych partii” do kompromisów. Realizacji może się doczekać wiele pomysłów. A te nie zawsze są korzystne dla inwestorów, choć – ogólnie rzecz biorąc – Liberalni Demokraci mają prorynkowe nastawienie i dzielą z konserwatystami niechęć do rozbudowanego państwa. I tak opowiadają się za podwyżką podatku od zysków kapitałowych, bardziej redystrybucyjnym, ale też prostszym systemem podatkowym, radykalniejszymi niż pozostałe partie zmianami w systemie regulacji sektora finansowego.

Najważniejsze jednak będą długoterminowe następstwa obecności liberałów w rządzie. Abstrahując od tego, że będą oni dążyli do skierowania Wielkiej Brytanii na bardziej prounijne i proekologiczne tory, z pewnością wymogą na koalicjancie zmiany w niekorzystnej dla siebie ordynacji wyborczej, aby stała się ona bardziej proporcjonalna. – Coraz ważniejszą kwestią w kontekście wyborów jest nie to, czy zrodzą one tzw. zawieszony parlament, ale czy w następstwie reformy ordynacji koalicyjny rząd nie stanie się trwalszym elementem brytyjskiego pejzażu politycznego – konkluduje zespół analityków Royal Bank of Scotland.

Komentarze
Co martwi ministra finansów?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Komentarze
Zamrożone decyzje
Komentarze
W poszukiwaniu bezpieczeństwa
Komentarze
Polski dług znów na zielono
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Komentarze
Droższy pieniądz Trumpa?
Komentarze
Koniec darmowych obiadów