Wzrost cen za oceanem cieszy i wydaje się, że jest to ruch w kierunku, który był oczekiwany przez naszych graczy. Problemem może być jedynie to, że wystrzał notowań na warszawskim parkiecie był bardziej spektakularny. Można to odebrać jako przejaw oczekiwania, że i na świecie powieje równie zdecydowanym optymizmem. Tego zdecydowania w USA nie było widać, a obserwowane obecnie odejście kontraktów terminowych od swoich szczytów sygnalizuje możliwość, że notowania u nas nie zaczną się od wzrostu cen.
Wczorajsza akcja popytu była ciekawa, ale dość nagła i nie poparta obrotem. Także skala wzrostu nie odpowiadała zmianom, jakie pojawiły się na rynkach zachodnich. Wprawdzie i tam powiało akceptacją ryzyka, ale u nas ta akceptacja przybrała zdecydowanie większe rozmiary. Polscy gracze założyli, że czeka nas kolejna silna fala wzrostów. Tak to przynajmniej wyglądało. Zauważmy, że podnosząc się do 2390 pkt. zbliżamy się do poziomu oporu na 2450 pkt. na „odległość jednej sesji". Poziom wczorajszego zamknięcia w połączeniu z ostatnio notowaną zmiennością pozwala spokojnie przyjąć, że opór jest w zasięgu byków. Pytanie brzmi, ale co dalej? Czy pokonanie oporu ma być sygnałem do dalszego silnego wzrostu? Jak taki wzrost ma szansę zaistnieć, skoro do tej pory nie pojawią się większa korekta spadku? Poprzedni tydzień zbudował korektę, ale nie było ona głęboka. Oczekiwanie, że rynek z marszu pokona dotychczasowy szczyt na 2450 pkt. i będzie szybko się podnosił wydaje się mało realne. Wynika z tego, że albo w ogóle teraz do tego testu oporu nie dojdzie, albo dojdzie, ale nic z niego nie wyjdzie. W obu przypadkach potencjał wzrostu jest mały, co pośrednio było już wczoraj sygnalizowane przez niski obrót. Dziś z pewnością aktywność graczy będzie już większa, bo większa będzie podaż. Ciekawe, jak tym razem poradzą sobie kupujący i czy utrzymają wczorajszą determinację. Mam wątpliwości.