Początek nowego roku uchodzi za swego rodzaju przełom. Symbolicznie kończy się pewien etap, a zaczyna kolejny, który otwiera nowe możliwości. Życie to nie symbol, a tym bardziej na odartym z wszelkiej symboliki rynku finansowym. Zmiana roku nie ma tu większego znaczenia. To nie jest moment, gdy coś kończący i nie ma mowy o nowym otwarciu. Szał na przepowiednie, jaki pojawia się co roku jest wymysłem głównie mediów, ale wynika z zapotrzebowania odbiorców na okiełznanie niewiadomego. Każdy, kto ma pojęcie o rynkach ma świadomość, że noworoczne prognozy to w dużej mierze zabawa. Zresztą ciekaw jestem, jak odpowiadaliby analitycy na pytanie, jak zmieni się indeks w ciągu 12 miesięcy, ale powiedzmy do 15 stycznia 2012 roku do 15 stycznia 2013 roku. Wydarzenia na rynku finansowym to kontinuum, a nie nowe rozdanie.
Kryzys w Europie trwa nadal i zmiana numeru roku magicznie nie niweluje związanych z nim zagrożeń. Pocieszające jest to, że wiele z nich jest już wyodrębnionych i opisanych. Dzięki temu można się na nie przygotować. Zresztą serwisy pełne są zestawień typu: jak przeżyć załamanie w Europie, co zrobić po rozpadzie strefy euro. Są one przydatne, ale jedno wydaje się bardzo prawdopodobne. To nieznany w tej chwili czynnik będzie dominującym, wśród tych, które będą miały znaczenie dla ruchów na rynkach.
Prognozowanie ma to do siebie, że opiera się na znanych z dane w chwili zmiennych. Tymczasem rzeczywistość jest dynamiczna i pojawiają się nowe zmienne. Podobny mechanizm występuje w kinie. Wystarczy obejrzeć jakiś starszy film, który miał ambicje przedstawiać przyszłość. Łatwo zauważyć, że przedstawiona w nim przyszłość jest tak naprawdę mocno osadzona w ówczesnej teraźniejszości. Tak stylistycznie, technologicznie, jak i mentalnie. Nie ma w tym niczego dziwnego. To jest normalne zafiksowanie, czy ładniej mówiąc, zakotwiczenie, w tym, co w danym czasie jest znane.
Prognozy publikowane w ostatnim czasie są zazwyczaj efektem podobnego mechanizmu. Proszę zwrócić uwagę, że ostatnio sporo podmiotów opublikowało oczekiwania, że indeks S&P500 osiągnie na koniec 2012 roku okolicę 1370 pkt. Wobec aktualnego poziomu 1250 pkt. daje to ok. 10 proc. Czy to przejaw optymizmu analityków? Oznaka oczekiwania na poprawę sytuacji w Europie? Nic z tym rzeczy. To zwykła ekstrapolacja dotychczasowych tendencji wskazujących na roczny wzrost indeksów wynoszący ok. 8 proc. Inaczej mówiąc, taką wartość podaje się w ciemno znając tylko dotychczasowe zmiany indeksu. Znamienne, że w ubiegłym roku, gdy indeksy przebywały na podobnych poziomach prognozy poziomów na koniec 2011 roku były niemal identyczne, jak tegoroczne dotyczące końca roku 2012. Problem w tym, że ma się to nijak do tego, co może się wydarzyć, gdyż zmiany na rynkach nie odbywają się wg zaleceń średnich.
Inną dominującą prognozą jest przeświadczenie, że I półrocze tego roku będzie kiepskie, a lepszy okres przyjdzie w II połowie roku. Tu także mamy do czynienia z ekstrapolacją znanych zmiennych. Tą zmienną w tym wypadku jest aktualna tendencja. Zakłada się bowiem, że skoro teraz dominuje słabość, to będzie ona jeszcze obowiązywać przez jakiś czas. Oczywiście także i tu mówienie o półroczach jest sprawą zupełnie umowną. Wracając do trendu, takie oczekiwania wydają się rozsądne, gdyż zakładają kontynuację dotychczasowych tendencji, a więc jest to realizacja znanej maksymy giełdowej nakazującej trzymać się trendu. Trudniej z takim podejściem dyskutować. Jeśli jednak większość pytanych wskazuje właśnie na taki oczekiwany przebieg notowań, to powinno zapalić się przynajmniej żółte światło ostrzegawcze. Notowania nie zmieniają się wg ścieżki nakreślonej i oczekiwanej przez większość uczestników rynku.