Okazuje się, że aż do tak licznego grona czytelników może dotrzeć ekonomista. Pod warunkiem, że ma dar opisywania, wyjaśniania i poczucie humoru. Tim Harford, dziennikarz londyńskiej gazety „Financial Times", został w to wszystko wyposażony i wyszedł mu, jak to napisał tygodnik „The Economist", „zabawny przewodnik po ekonomii życia codziennego".

O czym jest ta książka? Traktuje o tym, jak ekonomiści postrzegają świat, odpowiada natychmiast Tim Harford. W ich oczach zwyczajni ludzie wydają się niezwykli. Nawet wtedy, gdy piją cappuccino z pianką. Oni i kawa, jak pisze autor, są elementem skomplikowanej gry „pełnej sygnałów, negocjacji, manifestacji siły i prób przechytrzenia rywali".

Harford m.in. ujawnia tajniki metod stosowanych przez sprzedawców. Jedną z ich strategii jest dyskryminacja cenowa pierwszego stopnia. Polega ona na indywidualnej ocenie każdego klienta i pobraniu kwoty za usługę w wysokości zależnej od jego gotowości do jej zapłacenia. Tym trikiem, jak pisze Harford, posługują się sprzedawcy używanych samochodów oraz agenci nieruchomości. Zdaje się, że nie tylko. W miniony weekend próbowała przećwiczyć to na mnie pewna blondynka spod Wołomina handlująca drewnem kominkowym. Krąży codziennie wokół stołecznego miasta i poluje na okazje. Z czegoś trzeba żyć – nie ukrywa. Na pytanie, ile drewna ma na sprzedaż, odpowiada, że nie wie. Co już budzi podejrzenia. Ale nie ma sprawy, zobaczymy, ile wyjdzie worków. Przywykłem już, że jedni handlarze posługują się metrem sześciennym, a inni przestrzennym, ale z tak nowatorskim sposobem jeszcze się nie spotkałem. Pani ładuje drewno do worka i za każdym razem na kupkę odrzuca jedno polano, żeby było wiadomo, ile w sumie było worków. Pan zanosi worki do szopy, a trzeci pan układa. Metr drewna ma kosztować 200 zł, ale worek drewna kosztuje 25 zł, zaś na metr, jak wyjaśnia blondyna, trzeba ich dziesięć. Na koniec ta jedyna w okolicy handlarka drewnem, jak o sobie mówi, przelicza polana, żeby było wiadomo, ile worków drewna trafiło pod strzechę. – 53 – mówi i sprawdza, jak zareaguję. Coś nie tak? Przeliczmy jeszcze raz. Wychodzi 43. W drewutni jednak za nic nie ma nawet czterech metrów. Dlaczego? – pytam. Panie, ale my tak ściśle układamy – wyjaśnia.     W.Z.