Być może to tylko kontynuacja trendu, który rozpoczął się wiosną, mniej więcej wtedy, gdy amerykańska Rezerwa Federalna zaczęła sygnalizować zakończenie ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (QE). Sprowokowało to odpływ kapitału z większości rynków wschodzących, może więc tłumaczyć także wyprzedaż polskiego długu. Początkowo towarzyszyło jej osłabienie złotego, co potwierdza ten scenariusz.
Ale w lipcu złoty zaczął się umacniać, podczas gdy wzrost rentowności obligacji (porusza się odwrotnie do cen) ustał tylko na chwilę. To sugeruje, że w ostatnich tygodniach wyprzedawali je polscy inwestorzy. Chciałbym wierzyć, że przekonały ich sygnały ożywienia gospodarczego. Wiadomo, szybsze tempo wzrostu to wyższa inflacja i wyższe stopy procentowe, więc dochodowość obligacji też musi wzrosnąć.
Bo przecież nie ma powodów do podejrzeń, że za panikę na rynku obligacji odpowiada rządowe majstrowanie przy systemie emerytalnym. Umorzenie obligacji, znajdujących się w rękach OFE, zmniejszy dług publiczny. Obligacji będzie mniej, więc ani chybi ich ceny wzrosną, prawda ministrze Rostowski?
Pewnie byłaby to prawda, gdyby inwestorzy mieli pewność, że dług publiczny rzeczywiście dzięki tej operacji zmaleje. Ale takiej pewności mieć nie mogą, bo w najlepszym wypadku dług zmaleje tylko na papierze, a faktycznie zostanie ukryty w ZUS. A być może nie zmaleje wcale, bo politycy pieniędzy z OFE nie wykorzystają do ograniczenia zadłużenia, tylko je przejedzą. Tak stało się na Węgrzech, gdzie nacjonalizacja funduszy emerytalnych jedynie zahamowała wzrost długu, ale go nie zbiła.
Być może, jeśli efekty zmian w OFE okażą się bliższe przewidywaniom Rostowskiego, niż obawom inwestorów, rentowność obligacji zacznie maleć. Ja w to wątpię. Bo - co się rzadko zauważa - argumenty, którymi rząd uzasadniał potrzebę likwidacji obligacyjnej części OFE, podważają status polskich obligacji jako instrumentów bezpiecznych.