Człowiek wysłuchał w Internecie, jak tenisistka Serena Williams zaśpiewała z turecką kapelą fragment utworu pt. „Oh, Istanbul!" na party przed mistrzostwami WTA i od razu mu na polskiej duszy lżej. Serena Jameka Williams potrafi bić na korcie Agnieszkę Isię Radwańską, ale śpiewać nie potrafi.
Panna Williamsówna – jak pisali dziennikarze starej daty – jednak umie grać w tenisa śpiewająco, co się przekłada na różne rekordy, ostatni jest taki, że zarobiła grubo ponad 10 mln dolarów – tylko w jednym roku, tylko za machanie rakietą.
Patrzę zatem na Serenę, widzę, jak płaci grube rachunki serwisem w linię i forhendem po skosie, mniejsze wolejami, najdrobniejsze jedynie pojawiając się na korcie (w Stambule oznacza to 135 tys. dolarów) i przypominam sobie, jak prawie ćwierć wieku temu Boris Becker mówił (a po nim inni), że nagrody finansowe w ówczesnym Pucharze Wielkiego Szlema (był przez dekadę taki turniej męski w Monachium) to absurd, a pieniądze rozdawane grającym nieprzyzwoite. Wtedy, w 1990 roku było w puli 6 mln dolarów, 2 mln dla zwycięzcy.
Po paru latach Becker (a po nim inni) wszystko odwołał, powiedział, że kochał i kocha mamonę jak każdy. Jego słowa o przyzwoitości to był fragment kampanii propagandowej, bo ATP Tour i Międzynarodowa Federacja Tenisowa (właściciel Pucharu Wielkiego Szlema) akurat toczyły wojenkę.
Potem nastał czas zgody i biznesowej szczerości – zarabiać trzeba, ile się da, bo żadna koniunktura nie trwa wiecznie i słońce nad imperium tenisa zawodowego w końcu też może zajść.