(Nie)przyzwoite pieniądze

Człowiek wysłuchał w Internecie, jak tenisistka Serena Williams zaśpiewała z turecką kapelą fragment utworu pt. „Oh, Istanbul!” na party przed mistrzostwami WTA i od razu mu na polskiej duszy lżej. Serena Jameka Williams potrafi bić na korcie Agnieszkę Isię Radwańską, ale śpiewać nie potrafi.

Aktualizacja: 11.02.2017 10:04 Publikacja: 25.10.2013 06:00

Serena Jameka Williams potrafi bić na korcie Agnieszkę Isię Radwańską, ale śpiewać nie potrafi.

Serena Jameka Williams potrafi bić na korcie Agnieszkę Isię Radwańską, ale śpiewać nie potrafi.

Foto: AFP

Człowiek wysłuchał w Internecie, jak tenisistka Serena Williams zaśpiewała z turecką kapelą fragment utworu pt. „Oh, Istanbul!" na party przed mistrzostwami WTA i od razu mu na polskiej duszy lżej. Serena Jameka Williams potrafi bić na korcie Agnieszkę Isię Radwańską, ale śpiewać nie potrafi.

Panna Williamsówna – jak pisali dziennikarze starej daty – jednak umie grać w tenisa śpiewająco, co się przekłada na różne rekordy, ostatni jest taki, że zarobiła grubo ponad 10 mln dolarów – tylko w jednym roku, tylko za machanie rakietą.

Patrzę zatem na Serenę, widzę, jak płaci grube rachunki serwisem w linię i forhendem po skosie, mniejsze wolejami, najdrobniejsze jedynie pojawiając się na korcie (w Stambule oznacza to 135 tys. dolarów) i przypominam sobie, jak prawie ćwierć wieku temu Boris Becker mówił (a po nim inni), że nagrody finansowe w ówczesnym Pucharze Wielkiego Szlema (był przez dekadę taki turniej męski w Monachium) to absurd, a pieniądze rozdawane grającym nieprzyzwoite. Wtedy, w 1990 roku było w puli 6 mln dolarów, 2 mln dla zwycięzcy.

Po paru latach Becker (a po nim inni) wszystko odwołał, powiedział, że kochał i kocha mamonę jak każdy. Jego słowa o przyzwoitości to był fragment kampanii propagandowej, bo ATP Tour i Międzynarodowa Federacja Tenisowa (właściciel Pucharu Wielkiego Szlema) akurat toczyły wojenkę.

Potem nastał czas zgody i biznesowej szczerości – zarabiać trzeba, ile się da, bo żadna koniunktura nie trwa wiecznie i słońce nad imperium tenisa zawodowego w końcu też może zajść.

Na razie nie zachodzi. W Stambule panie walczą o 6 mln dol. do podziału, mistrzyni zarobi ponad 2 mln, i wciąż są to pieniądze przyzwoite, każdy przyzna. Rynek działa dobrze, jak nigdy. Już w maju szefowa WTA Tour pani Stacey Allaster podała, że następne mistrzostwa odbędą się w Singapurze, co dzielne azjatyckie miasto-państwo kosztować będzie w latach 2014–2018 jakieś 15 mln dol. rocznie plus 6–10 mln na opłaty operacyjne. O kontrakt ubiegało się ponad 40 miast, w finale walczyły jeszcze Monterrey (Meksyk) i Tianjin (Chiny). Warszawa się nie ubiegała – taki żart.

W Singapurze nie ma żadnego obywatela ani obywatelki klasyfikowanych w rankingach WTA i ATP, ale jest za to hala na 12 tys. widzów (będzie zmniejszona do 7–8 tys. na czas imprezy, by puste trybuny nie robiły złego wrażenia w telewizji) położona obok prawie gotowego centrum sportowego ze stadionem niemal olimpijskim – wszystko za ponad miliard dolarów. Jest również ochota władz, by ten względnie mały, ale bogaty kraj organizował w sporcie co się da, z igrzyskami włącznie, bo to się mu opłaca.

WTA Tour stawia zatem na Azję i na to, żeby finał sezonu wydłużyć do tygodnia, bo trzeba w programie upchnąć jeszcze mecze pokazowe dawnych mistrzyń, koncerty, festiwale oraz, rzecz jasna, konferencję na temat przywódczej roli kobiet w biznesie.

– Połączymy sport i rozrywkę, mistrzostwa będą tym, czym jest dziś Super Bowl w NFL czy mecz gwiazd NBA – zapowiedziała pani Allaster i dodała, że miejsce wielkiej gry w tenisa teraz i w przyszłości już na zawsze wyznaczą wskaźniki wzrostu produktu krajowego brutto.

Takie czasy, że może się udać. Tylko pod jednym warunkiem: niech Serena nie śpiewa.

Komentarze
W Polsce stopy w dół, w USA nie
Komentarze
Wyczekiwane decyzje RPP
Komentarze
Łapanie oddechu
Komentarze
Indeksy w Warszawie w pogoni za kolejnymi rekordami
Komentarze
Pewne prawidłowości
Komentarze
Wyższy cel?