Ostatnia sesja tygodnia ze względu na sporą liczbę podawanych danych ekonomicznych zapowiadała się ciekawie. I rzeczywiście taka była. Wszystkie informacje robiły na inwestorach wrażenie. Na początku nastroje były słabe, bo rynek pozostawał pod wpływem podanych przed rozpoczęciem sesji informacji o lutowej inflacji. Choć w miarę zgodna z oczekiwaniami była jednak wysoka. Bazowy wskaźnik CPI utrzymał się na poziomie 2,7 proc., czyli znacznie powyżej poziomu, który tworzyłby dla władz monetarnych sprzyjający klimat dla cięcia stóp. Jednak niedługo po rozpoczęciu notowań giełdowych napłynęły wiadomości o tempie wzrostu produkcji przemysłowej. Te były lepsze od przewidywań. To podbiło indeksy powyżej czwartkowych zamknięć. Jednak optymizm nie trwał długo. Gdy okazało się, że nastroje konsumentów pogorszyły się bardziej niż się spodziewano i były najsłabsze od 6 miesięcy, ceny akcji zaczęły znów spadać. Inwestorzy wysłali zatem dość czytelny sygnał dotyczący ich największych obaw. Chodzi przede wszystkim o kondycję amerykańskiego konsumenta. Z tego punktu widzenia szybszy wzrost produkcji nie był w stanie zneutralizować negatywnego wpływu wyższej inflacji, która może utrudnić Fedowi pomoc gospodarce tańszym pieniądzem, gdyby tego potrzebowała. Nadzieje na to, że w razie jej dalszego zwalniania Fed zetnie stopy, są dość powszechne - wystarczy poczytać biuletyny inwestycyjne największych instytucji finansowych. Te i tak zmieniły w ostatnich dwóch tygodniach ton swoich komentarzy na mniej optymistyczny. Gdyby umocniło się przekonanie, że inflacja znów zaczyna stanowić problem, analitycy mogliby jeszcze bardziej schłodzić swoje prognozy. Na razie sytuacja S&P 500 wygląda praktycznie identycznie, jak wiosną 2006 r. Wtedy nawet przydarzyła się taka sesja jak teraz w środę, kiedy indeks w ciągu dnia zdołał odrobić spore straty. Nie zatrzymało to jednak przeceny. Ostatecznie dołek został ustanowiony ok. 1 proc. poniżej minimum tamtej sesji. Gdyby miało się to powtórzyć, to dołka można byłoby szukać gdzieś koło 1350 pkt.