Administracja amerykańska obłożyła cłem import z Chin papieru powlekanego. Niby nic wielkiego, bo mówimy o niewielkiej części importu, w mało istotnym segmencie, ale USA zerwały z dwudziestoletnią polityką nienakładania ceł na subsydiowane towary z gospodarek "nierynkowych" (takich, w których nie są stosowane wszystkie zasady wolnego rynku). Otworzyły w ten sposób puszkę Pandory. Wszyscy analitycy i ekonomiści zaczęli się zastanawiać, jakie artykuły będą następne na liście (produkty ze stali, tekstylia?). Jak zareagują Chiny? Czy zmniejszony eksport, czyli mniejszy wpływ dewiz do Chin, nie ograniczy kupna amerykańskich obligacji (co osłabiłoby dolara)? Jak bardzo ucierpi gospodarka Chin, jeśli protekcjonistyczne decyzje ograniczą eksport kolejnych produktów? Dużo pytań i zagrożeń, a zapowiedź wojny handlowej między krajami będącymi silnikami gospodarki światowej jest bardzo niekorzystna dla całego świata. Nic dziwnego, że dolar osłabł w stosunku do wszystkich walut.
Ostatniego dnia marca Chiny oświadczyły, że cła nałożone przez amerykańską administrację są "nie do zaakceptowania", i zapowiedziały, że zastrzegają sobie prawo do podjęcia "właściwej" akcji. Nie bardzo jednak wiadomo, co miałoby być tą "właściwą" akcją. Rynki finansowe, oprócz walutowego, na razie lekceważą to wydarzenie. Nie zareagowały nawet chińskie rynki finansowe - indeks giełdowy w Szanghaju bił kolejne rekordy. Uważam jednak, że rozwój sytuacji trzeba bardzo pilnie obserwować. Wydawałoby się, że wojna handlowa między krajami żyjącymi w tak doskonałej symbiozie jest niemożliwa, bo nikomu się nie opłaca, ale takie rozumowanie zakłada, że nie wtrącą się politycy. A oni się z pewnością wtrącą.
Chiny (z Japonią) za pieniądze z eksportu kupowały w przeszłości bardzo dużo obligacji amerykańskiego rządu, w ten sposób pomagając dolarowi i finansując amerykańskie deficyty. Ponad 1/3 chińskiego eksportu idzie do USA, dobre stosunki więc są w interesie obydwu tych państw. Taka kroplówka przeciwdziała szybkiemu osłabieniu dolara w stosunku do innych walut, zwiększając konkurencyjność azjatyckich towarów na rynku amerykańskim. Z kolei administracja USA, sprzedając obligacje, zdobywa środki na finansowanie swojego budżetu. Problem w tym, że rośnie deficyt handlowy USA, a konkurencyjne towary chińskie wypychają ze Stanów rodzimą produkcję i przyczyniają się do zmniejszenia liczby miejsc pracy. Amerykanie, kupując towary chińskie zamiast amerykańskich, nie pomagają też gospodarce USA, a to przecież popyt wewnętrzny odpowiada za 2/3 amerykańskiego PKB.
W lutym zeszłego roku kongresmeni amerykańscy (demokrata Charles Schumer i republikanin Lindsey Graham) zgłosili propozycję obłożenia chińskiego importu cłem w wysokości 25 procent. Alternatywą miała być szybka i znaczna rewaluacja chińskiego juana. Wtedy groźba podziałała i juan zaczął szybciej się wzmacniać. Problem jednak w tym, że w lipcu 2005 roku, kiedy to Chiny zmieniły reżim walutowy, mówiono o niedoszacowaniu juana o 20-25 procent, a tymczasem w ciągu 21 miesięcy wzmocnił się on jedynie o niecałe 5 procent. Chiny nie mogą sobie pozwolić na dużą rewaluację, bo zaszkodziłyby swojej gospodarce i spotęgowały i tak już olbrzymie napięcia społeczne. Mało się o tym mówi, ale w zeszłym roku stłumiono w Chinach kilkadziesiąt tysięcy buntów chłopskich, wiele przy użyciu broni. Dysproporcje między wsią (800 mln ludzi) i miastem (500 mln) rosną bardzo szybko, a na przemianach gospodarczych zyskuje jedynie 20 procent Chińczyków. Co prawda te 20 procent to siedem razy więcej niż ludność Polski, więc wpływ Chin na gospodarkę światową jest duży, ale w kraju rośnie niezadowolenie. Tylko szybki rozwój gospodarki daje szansę na zmniejszenie prawdopodobieństwa wybuchu szerszego protestu społecznego. Propozycja wprowadzenia cła na towary chińskie importowane do USA pojawiła się ponownie jesienią. Było to wyraźnie posunięcie przedwyborcze (przed wyborami do Kongresu) i nie weszło w fazę legislacyjną. Teraz pomysł wraca niejako tylnymi drzwiami. Wydaje się, że USA chcą zastosować metodę salami. Będą małymi krokami, po plasterku, wydzielali te segmenty importu, które uważają za groźne dla własnej gospodarki. W przyszłym roku odbędą się wybory prezydenckie, a demokraci, mający większość w Kongresie, będą chcieli pokazać, że to oni (w domyśle również ich kandydat) dbają o miejsca pracy w USA. Republikanie nie będą gorsi, więc żądania pod adresem Chin i propozycje prawnego wprowadzenia ograniczeń importu będą się mnożyły. Z tego wynika, że na cle na papier się nie skończy.
Problem jednak w tym, że Chiny mają potężną broń (ponad 1000 mld USD rezerw) i duże możliwości wpływu na amerykański rynek obligacji. Obawiam się, że jeśli politycy pójdą w kierunku protekcjonizmu, to zamiast poprawić bilans handlu zagranicznego, jeszcze go pogorszą, bo mniejszy popyt na obligacje rządu USA osłabi dolara, co przełoży się na wzrost cen ropy (surowce generalnie są ujemnie skorelowane z dolarem), a to podwyższy inflację w USA. Nie chcę nawet myśleć o tym, co by się stało, gdyby Pekin zaczął się obligacji USA pozbywać. Droższe, ale ciągle nie tak jednak drogie jak amerykańskie, towary chińskie też zwiększą inflację. Wprowadzenie ceł może się więc okazać sposobem na popełnienie swoistego seppuku. Wynikiem mogą być wyższe, a nie niższe stopy procentowe i recesja w gospodarce amerykańskiej. A recesja w USA uderzyłaby w Chiny i powstałoby sprzężenie zwrotne, znacznie spowalniające gospodarkę globalną. Czy ten scenariusz zostanie zrealizowany, czy też przeważy rozsądek i politycy zejdą z drogi prowadzącej do dużych problemów? Konia z rzędem temu, kto na to pytanie trafnie odpowie.