Na światowych giełdach utrzymują się trendy wzrostowe. Dramatyczne wydarzenia z przełomu lutego i marca odeszły w niepamięć. Obawom przed spowolnieniem amerykańskiej gospodarki miejsca ustąpił powrót optymizmu i wiara inwestorów w to, że wypowiadane jeszcze niedawno przez część ekonomistów słowo "recesja" pozostanie tylko nietrafioną prognozą. Od dołka z 13 marca (1378 pkt) do piątkowego zamknięcia amerykański indeks S&P 500 zyskał 7,7 proc. Czy to dużo? Na tle ostatniego roku można z pewnością stwierdzić, że mamy do czynienia z jedną z najsilniejszych fal wzrostowych. Zdecydowanie wolniejsze było tempo zwyżki nawet w ostatnich miesiącach poprzedzających lutowe załamanie.
Po części wytłumaczeniem wyjątkowo szybkiego marszu indeksu w górę jest fakt, że na fali optymizmu powracającego po gwałtownej wyprzedaży zawsze łatwiej jest podnosić się kursom. Z drugiej strony statystyki z przeszłości świadczą o tym, że takiego tempa nie uda się utrzymać w nadchodzących tygodniach. Sprawdziliśmy, co działo się z S&P 500 po tak silnej zwyżce jak ta trwająca od połowy marca. Gdyby narysować wykres 27-sesyjnej zmiany indeksu (tyle właśnie dni minęło od wspomnianego marcowego dołka), to okazuje się, że obecny jej poziom (czyli wspomniane 7,7 proc.) znajduje się na poziomie szczytów z ostatnich czterech lat.
Podobne szybkie fale wzrostowe miały miejsce na początku i w ostatnich miesiącach 2004 r. oraz w końcu 2005 r. W każdym z tych przypadków po osiągnięciu przez 27-sesyjną stopę zwrotu poziomu 7-8 proc. dochodziło do schłodzenia koniunktury. W najlepszym przypadku (w końcu 2005 r.) zwyżka indeksu drastycznie wyhamowała. Mimo że trwała jeszcze kolejne pięć miesięcy, to przez ten czas S&P 500 zyskał niespełna 4 proc. Później wystarczył kolejny miesiąc, by indeks spadł do poziomu niższego niż w dniu, w którym wspomniana stopa zwrotu sięgnęła 7,4 proc. W pozostałych przypadkach było jeszcze gorzej.