Bycie prezesem banku nie jest lekkie, łatwe ani przyjemne. Nawet jeśli nie ma się własnego Andrzeja Leppera, o czym przekonał się właśnie prezes Banku Światowego Paul Wolfowitz.
Musiał odejść, chociaż zawsze chciał dobrze, tylko mu nie wychodziło. W Polsce nie jest to wystarczający powód do dymisji, ale na świecie jeszcze widać tak.
Wolfowitz chciał dobrze już wtedy, gdy jeszcze był podsekretarzem stanu w departamencie obrony USA. Naprawdę bardzo starał się znaleźć w państwie Saddama Husajna bombę jądrową. Ale było jak w "Kubusiu Puchatku". Im bardziej Paul Wolfowitz szukał bomby, tym bardziej jej nie było.
Kiedy powoływano go na stanowisko prezesa banku, prasa aż zatrzęsła się od informacji, że nieprzejednany jastrząb bushowskiej administracji o sercu z kamienia ma odtąd zajmować się biednymi. Jakiś amerykański Tymochowicz poradził mu pewnie, że powinien zmienić wizerunek i przypodobać się kobietom, bo to przecież one kształtują opinię na temat mężczyzn.
Paul Wolfowitz wziął to sobie do serca. Chciał zacząć od ułożenia niesfornych włosów. Pomysł był niezły, ale reżyser Michael Moore w filmie "Fahrenheit 9/11" pokazał, jak prezes Banku Światowego pluje na wyciągnięty z kieszonki grzebień, a następnie tak zwilżonym przyrządem przyczesuje włosy. Chyba naprawdę chciał dobrze, a wyszło naprawdę źle. Szybciej wybaczono by mu brylantynę.