Pewnie jestem jedyną osobą w Polsce zgłaszającą tak szaleńczy postulat. Z tym, że to nie jest postulat, ale bardziej pytanie. Skoro obniżamy podatki i składki na ZUS w czasie prosperity gospodarczej, co zrobi rząd w czasie stagnacji, aby gospodarkę ożywić?
Podawanie zastrzyków z adrenaliną sprinterowi w czasie biegu wydaje się ryzykownym posunięciem. Wynik na mecie może być oczywiście godny pozazdroszczenia, może nawet padnie jakiś rekord, ale co w sytuacji, gdy zaraz po minięciu mety sprinter padnie na zawał?
Żeby było jasne, o czym mówię - od połowy roku składki rentowe na ZUS spadną o 3 pkt proc., od nowego roku o kolejne 4 pkt. Koszt operacji obliczono w sumie na 20 mld złotych rocznie, z czego ok. 14 mld trafi do kieszeni pracowników, a reszta zostanie na kontach pracodawców. OK. Pomysł kupuję, podoba mi się, obniżamy klin itd. Wydatki sfinansujemy ze wzrostu gospodarczego - nie chcę wchodzić w kolejną polemikę na temat tego, czy Polskę stać, czy też nie na takie rozwiązanie.
Dalej - rząd obiecał obniżenie podatku PIT od 2009 roku i wprowadzenie dwóch stawek. Zakładając, że koniunktura gospodarcza do tego czasu się utrzyma i tę zmianę da się pewnie sfinansować albo przynajmniej powiedzieć, że się da - wzrostem gospodarczym.
Tylko, że jakby nie ma w tym logiki. Jeśli zgodzimy się co do tego, że istnieją cykle gospodarcze, po okresie wzrostu przyjdzie okres stagnacji albo nawet recesji. Wpływy z podatków zmaleją i nie wystarczą na pokrycie wydatków rządowych. Co wtedy zrobi rząd? Logika nakazywałaby obniżenie podatków, kosztów pracy, aby ożywić gospodarkę, pobudzić ją do szybszego biegu. Ale skoro podatki już będą niskie, kasa będzie świecić pustkami, bardziej prawdopodobne - a znając filozofię "sprawiedliwości społecznej" - nawet pewne, że rząd będzie chciał wtedy podatki podnieść, aby znaleźć pieniądze na zaspokojenie wydatków. Naszemu sprinterowi w stanie przedzawałowym odetnie więc tlen, który mógłby go przed zawałem uratować - niezbyt to logiczne posunięcie, nieprawdaż?