W ostatnich dniach tematem numer jeden jest strajk lekarzy. Lekarze w Polsce zarabiają skandalicznie mało i nie dziwię im się, że nie chcą dłużej godzić się z sytuacją, w której murarz (bez urazy!) zarabia tyle samo, co lekarz z kilkunastoletnim stażem. Frustrację lekarzy wzmagają pojawiające się w mediach informacje o szybkim wzroście wynagrodzeń Polaków. Sytuacja pracowników na rynku pracy rzeczywiście się poprawia - spadające bezrobocie i liczne wyjazdy pracowników za granicę w połączeniu z rosnącym popytem wymuszają na pracodawcach podwyżki pensji. Dotyczy to jednak głównie sektora prywatnego oraz tych przedsiębiorstw państwowych, które działają w otoczeniu rynkowym. Sytuacja z jednej strony wymusza wzrost wynagrodzeń (brak pracowników), a z drugiej na niego pozwala (dobra koniunktura).
Sytuacja większości lekarzy jest, niestety, odmienna. Publiczna służba zdrowia boryka się z ciągłym deficytem środków, mimo że z roku na rok rośnie składka obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego. W przypadku lekarzy zatrudnionych w publicznych placówkach pracodawcą jest państwo, którego napięta sytuacja finansowa nie pozwala na taką hojność, jak ma to obecnie miejsce w przypadku pracodawców prywatnych. I tu dochodzimy do genezy problemu, którą stanowi kiepska sytuacja budżetu państwa. Warto bowiem zauważyć, że gdyby 5-10 lat temu przeprowadzono w Polsce zapowiadaną przez wszystkie rządy reformę systemu finansów publicznych, to budżet dzisiaj byłby znacznie bardziej elastyczny i dawał większe możliwości zaspokojenia postulatów lekarzy. Ale to oczywiście niejedyne zaniechanie, za które cenę dzisiaj płacimy. Porządnej reformy przez wiele lat nie doczekał się też system publicznej opieki zdrowotnej. Doraźne próby naprawy sytuacji (kasy chorych) okazały się niewystarczające, a brak reform radykalnych utrwalał tylko przez lata fatalny stan rzeczy. W efekcie sytuacja w służbie zdrowia jest dramatyczna, mimo że duża część płacących obowiązkowe składki korzysta z leczenia prywatnego.
Lekarze to niejedyna grupa zawodowa, która nie odczuwa dobrej koniunktury gospodarczej w swoich portfelach. To samo dotyczy nauczycieli, którzy wykonują co prawda mniej odpowiedzialną pracę, ale mają znacznie mniejsze niż lekarze możliwości dodatkowych zarobków - nocne lekcje nie wchodzą w grę. Nauczyciele, zachęceni przykładem lekarzy, także zastrajkowali, co nie wróży dobrze ani jednej, ani drugiej grupie zawodowej - żądania dwóch środowisk trudniej będzie budżetowi zaspokoić. Obawiam się jednak, że to jeszcze nie koniec - w kolejce czekają górnicy, policjanci, kolejarze. Rząd jest o tyle w trudnej sytuacji, że jeśli ugnie się teraz pod naciskami lekarzy, to zachęci tym do strajku inne grupy na zasadzie "skoro im się udało, to dlaczego nie nam".
Zaniechań z przeszłości nie sposób natychmiast nadrobić, dlatego rząd będzie musiał znaleźć rozwiązanie przejściowe i prawdopodobnie zgodzi się przynajmniej na część postulatów strajkujących. A kiedy pożar zostanie ugaszony, to pewnie zapomnimy o sprawie (lekarze i nauczyciele zadowoleni z podwyżek też na jakiś czas zapomną) i wszystko zostanie po staremu. Nikomu nie będzie się już chciało podejmować wysiłku związanego z reformą całego systemu, ponieważ problem ze strajkującymi będzie miał przecież w przyszłości jakiś inny rząd.
INSTYTUT BADAŃ NAD GOSPODARKĄ RYNKOWĄ