Ubiegły tydzień był dość nietypowy na warszawskim parkiecie. W trakcie pierwszych trzech sesji nie działo się niemal nic. Ceny zmieniały się w wąskim przedziale, a aktywność inwestorów była znikoma. Dopiero czwartek, a zwłaszcza piątek pokazały, że była to tylko cisza przed burzą. I to jaką. Wyjątkowość tego tygodnia dotyczy także rynku amerykańskiego, a zwłaszcza amerykańskiej gospodarki. Otrzymaliśmy sporą porcję danych makro, które mogą okazać się ważne przy podejmowaniu próby oceny sytuacji za oceanem.
Zacznijmy od wydarzeń na rynku polskim. Niewątpliwie najważniejszym wydarzeniem jest wyznaczenie kolejnych rekordów hossy przez indeks największych spółek. Takie rekordy padły także na rynku terminowym. Po raz kolejny sprawdziła się zasada, że póki rynek nie wygenerował sygnałów zmiany trendu, należy przyjmować, że dotychczasowa tendencja będzie utrzymywana. Jak pokazuje wykres 1, mniejszych spadków w ostatnim czasie było kilka, ale każdy taki spadek kończył się zwykle powyżej końca poprzedniego. Co ważne, po każdym spadku cen pojawiała się zwyżka, która w konsekwencji wyprowadzała rynek na nowe maksima. Tak jest i tym razem.
Dołki coraz wyżej
Trzeba zwrócić uwagę na dwa fakty. Ostatnia fala przeceny była już stosunkowo niewielka i popyt dość szybko osiągnął ponownie przewagę. Po drugie, wydaje się, że zakończyliśmy dziwaczny zwyczaj, który polegał na tym, że w chwili wyznaczenia kolejnych rekordów siła kupujących w jednej chwili gasła. Każde wyznaczenie szczytów hossy wiązało się z reakcją rynku w postaci dość szybkiego cofnięcia się pod poziom poprzedniego szczytu. Takie zachowanie zamieniło się niemal w zasadę. Na tyle stałą, by część graczy, licząca na to, że ceny będą spadać, nie reagowała na fakt wyznaczenia szczytu. To wynikało z przekonania, że rynek i tak zaraz spadnie. I spadał.
Popyt przestał się bać