Próbuję wytłumaczyć Aleksowi, o co chodzi, ale słyszę, że jest sceptycznie nastawiony do tego pomysłu. Zresztą dziś jest negatywnie nastawiony do wszystkich moich uwag. Czuję się niezręcznie. Nie mogę zrobić nic lepszego niż prosić o zakończenie sesji, na co godzi się bez protestu.
Sesja się skończyła. Jest wtorkowy wieczór. Czuję ogromny balast na ramionach. W środę mój klient niczego ode mnie nie dostanie. W czwartek też nie. W piątek będzie się zastanawiał, czy nie wysłałem "drzewa życia" na jego numer domowy. W piątek wieczorem, kiedy wraca do domu - jak zwykle po tygodniu nieobecności - jest wyjątkowo nieprzyjemny. Sprawdzi faks domowy. Nic. Okaże się, że sprzątaczka wyłączyła faks. Pokłóci się z żoną, bo tego nie sprawdziła. W sobotę postanowi wrócić do biura. Tam też nie znajdzie żadnego faksu ode mnie. Nie będzie mógł sobie wyobrazić, że nie spełniłem obietnicy. Ale nie będzie chciał do mnie zadzwonić ze względu na to, że stara się szanować weekendy. W niedzielę jego frustracja będzie gwałtownie narastać. Wieczorem nie będzie mógł wytrzymać. Wyleje całą gorycz na żonę. Zacznie od tego, że wyrazi chęć przerwania programu coachingowego. Żona - dzięki Bogu - bardzo przytomnie zapyta, dlaczego chce zrezygnować z tego, co jeszcze niedawno bardzo chwalił. Zada mu pytanie jak prawdziwy, doświadczony coach: "Jeśli wyrazisz niedosyt, czy potrafisz powiedzieć, dlaczego coaching nie spełnia twoich oczekiwań?". Przełom! Będzie do niej mówił otwarcie, jak nigdy dotąd. Żona także powie o tym, do czego nigdy się mężowi nie przyznawała. Odkryją swoje "Frigidaire", tak jak państwo Covey!
Poniedziałek. Szczęśliwy Alex dzwoni do mnie. Twierdzi, że celowo niczego nie wysłałem. Mówi, że przeczuwał tę technikę coachingu. Wnioskuje, że ma do czynienia z kimś bardzo kompetentnym. Nie zaprzeczam, chociaż mój zamiar był inny. Chciałem wysłać do niego moje "drzewo życia". Ale nie mogłem sobie pozwolić na posługiwanie się narzędziem, które nie do końca było sprawdzone. Od wtorku każdą wolną chwilę poświęciłem na to, aby udoskonalić moją pomoc. Bez skutku. Zachowałem się bardzo nieprofesjonalnie w stosunku do mojego klienta, ale wyszło nam całkiem dobrze. Przypadkowo? Zupełnie nie.
Pracowałem ciężko, aby doszlifować moje narzędzie. Przez cały czas intensywnie myślałem o Aleksie. Kilka tysięcy kilometrów dalej, w tym samym czasie, Alex starał się wypracować dobre podejście do rozmowy z żoną. Strasznie go to męczyło. Droga przez mękę szczególnie dla niego, osoby, która do każdej sprawy zawodowej podchodzi zawsze doskonale przygotowana merytorycznie, bo nie lubi improwizacji, nie lubi nieścisłości, nie lubi nieuczciwości. Zdarzyło mu się wybuchnąć w pracy, ale uświadomił sobie, że zawsze udawało mu się opanować swoje gorące emocje. Nawet kiedy grał osobę wybuchową, nigdy nie tracił z celownika efektu, który chciał osiągnąć, ani uporu w dążeniu do celu.
Z żoną taka metoda nie była możliwa. Wymagała od niego zachowania sprzecznego z jego systemem wartości: niedoskonałości, dwuznaczności, bezcelowości, nieporządku, nieprzygotowania... Ale także szczerości, otwartości na słabości, przyznawania się, że czegoś się nie umie. Prawdziwego doświadczenia wiary, kiedy jedynie opuszczanie utartych ścieżek pozwala wkroczyć na nową drogę.
Dlaczego udało mu się w tę niedzielę? Po pierwsze, zmusił siebie. Od momentu kiedy obiecałem mu narzędzie umożliwiające przygotowanie się do rozmowy z żoną, podświadomie w jego głowie odbywało się odliczanie wstecz. Po drugie, przyznał się przed sobą, że nie umie i że jest sam na sam z tym problemem. Pogodził się z tym, że sobie nie radzi. Kiedy opuścił go wstręt do niedoskonałości, nabrał zaufania do siebie, do nowego siebie. A ja byłem mentalnie z nim przez cały czas, godząc się - choć na początku wbrew sobie - że coach nie może być alfą i omegą. Ważniejsza niż niepopełnianie błędu jest umiejętność wyjścia z błądzenia. Innymi słowy, w rozwoju własnych umiejętności interpersonalnych unikanie za wszelką ceną bycia nieprofesjonalnym zawęża drogę do niezawodności.