Szybkimi krokami zbliżają się wybory prezydenckie w USA. Konwencje partyjne potwierdziły to, co wszyscy już wiedzieliśmy - kandydatami będą John McCain i Barack Obama. Wybrani też zostali ewentualni wiceprezydenci. Jednak to wszystko i tak nie ma teraz specjalnego znaczenia. Zapewne o wyborze zadecydują trzy debaty kandydatów. Ale czy tak będzie? Poprawność polityczna każe nie mówić o problemie rasy, ale nawet "Financial Times" zamieścił satyryczny rysunek, na którym na Baracka Obamę spadają walące się karty, a na pierwszej widnieje napis "race".
Nie piszę o tym bez przyczyny. Jestem świeżo po lekturze książki "The conscience of a liberal: reclaiming America from the right" Paula Krugmana. Autor książki wykłada na Uniwersytecie Princeton. Jest też uznanym, nagradzanym publicystą "The New York Timesa". Krugman twierdzi, że historia zatoczyła koło. Co prawda podobno historia powtarza się najczęściej jako farsa, ale tym razem było nieco inaczej. Do lat 30. XX wieku trwała w USA tzw. Gilded Era. W tym okresie kapitalizm w swojej wczesnej fazie doprowadził do olbrzymich nierówności i akumulacji bogactwa. Umownym końcem tego okresu był krach na giełdzie w 1929 roku i trwająca potem Wielka Depresja. W tym okresie, w roku 1933 prezydentem został Franklin Delano Roosevelt (był nim do 1945 roku), który zapoczątkował zmiany określane jako New Deal. Prowadziły one do powstania państwa dobrobytu (welfare state).
New Deal doprowadził do bezprecedensowego poszerzenia klasy średniej, której naprawdę wspaniale się powodziło w latach 50. i 60. XX wieku, ale nie dlatego Partia Demokratyczna była wtedy "na fali". Krugman twierdzi, że bez poparcia południowych stanów nie można było wygrać wyborów. A jednak Demokraci wygrywali. Dlaczego? W uproszczeniu można odpowiedzieć: bo popierali tzw. prawa Jima Crowa, czyli utrzymywanie segregacji rasowej (przede wszystkim w południowych stanach) we wszystkich instytucjach publicznych. Dzięki New Deal zdobyli poparcie klasy średniej, dzięki rasizmowi poparcie południowych stanów, więc wygrywali. Z czasem jednak Demokraci zmienili zdanie i stali się partią równości szans dla każdego, a to zmniejszyło ich szanse wyborcze.
Krugman twierdzi, że sytuacja w Stanach dojrzała do zmiany rządzącej ekipy. Od wielu lat zmieniają się proporcje i nastawienie Amerykanów. Coraz mniej jest rasizmu i coraz więcej wykluczonych przedtem imigrantów może głosować. Dzięki temu poszerza się i będzie się coraz bardziej poszerzała baza Demokratów. Poza tym wzmaga się głos sprzeciwu spauperyzowanej klasy średniej. Liczne skandale i kryzysy, które od 20 lat targają rynkami finansowymi, to też woda na młyn Demokratów. Jest jeszcze opieka zdrowotna, która dla Krugmana jest sprawą kluczową. Około 50 milionów obywateli USA pozbawionych jest ubezpieczenia zdrowotnego, a nawet ubezpieczeni Amerykanie często nie mają właściwego zakresu ochrony. Demokraci chcą wprowadzić pełne, obowiązkowe ubezpieczenie zdrowotne na kształt rozwiązań europejskich. Zacięty opór stawiać będą firmy farmaceutyczne i ubezpieczeniowe. Wszystkie siły przeciwko temu projektowi mobilizuje też Partia Republikańska, bo jeśli Demokraci wprowadzą system ochrony zdrowia na modłę zbliżoną do europejskiej, to pokażą, że nieprawdziwe jest twierdzenie: państwowe musi być zawsze gorsze od prywatnego.
Co z tego wynika dla świata? Wydaje się (chociaż wprost tego Krugman nie mówi), że reforma systemu ochrony zdrowia, stworzenie nowego New Deal, zwiększone regulacje sektora finansów poprowadzą świat ku zmianie, którą będzie ostateczny upadek neoliberalnego porządku.