Na początku sierpnia przewidywał pan, że dno wyprzedaży zostanie osiągnięte w 2012 r. Dopiero wtedy będzie dobry moment na zakup akcji. Na czym opiera pan precyzyjne prognozy?
Ożywienie, które miało miejsce w 2009 r., w dużym stopniu było napędzane sztucznym popytem wywołanym przez sektor publiczny. Cechą charakterystyczną stymulatorów rządowych jest nietrwałość – państwa nie mogą się zadłużać w nieskończoność. Zakładałem, że efekty sztucznego pobudzania popytu zaczną wygasać mniej więcej po roku, czyli w 2011 r. – widać, że pod tym względem się nie pomyliłem. Rządy mają obecnie problemy z płynnością i wiarygodnością. Co ciekawe, nie tylko nie osiągnęły podstawowego celu, jakim było długotrwałe ożywienie gospodarki, lecz stworzyły dodatkowy problem – spowolnienie gospodarcze wywołane pobudzaniem koniunktury. Sektor publiczny musi teraz zacisnąć pasa, żeby do końca nie stracić wiarygodności. To wszystko tłumi popyt w gospodarce i tym samym napędza recesję, która czeka nas w 2012 r. Bieżący rok jest przejściowy, jednak nadchodzącą recesję widać już w danych dotyczących produkcji przemysłowej i jej coraz niższej dynamiki. Giełdowe cykle koniunkturalne również pozwalały się spodziewać w 2011 r. górki, po której naturalnie następują zniżki.
Sądząc po danych płynących z sektora przedsiębiorstw nie jest chyba tak źle. Firmy mają obecnie rekordowe ilości gotówki, jest czym finansować popyt...
Te dane świadczą o potencjale do inwestowania, nie do wydawania. Żeby inwestować, firmy muszą widzieć popyt konsumentów, a tego na razie brakuje. Nie uważam, żeby wyceny spółek były zbyt wysokie, nie w tym szukałbym przyczyn wyprzedaży, tylko w spowolnieniu gospodarczym, które na pewno zniechęci do inwestowania w akcje.
To nie są takie kursy, które „krzyczą", żeby sprzedawać, tak jak było na GPW w 2007 roku.