Upadku Włoch czy Hiszpanii nikt tak naprawdę nie chce

Z Krzysztofem Izdebskim, zarządzającym w Union Investment TFI, rozmawia Przemysław Tychmanowicz

Aktualizacja: 24.02.2017 01:07 Publikacja: 15.12.2011 00:58

fot. s. łaszewski

fot. s. łaszewski

Foto: GG Parkiet

Kryzys zadłużenia zatacza coraz szersze kręgi, a inwestorzy coraz baczniej przyglądają się kolejnym krajom strefy euro. Co musi się stać, aby na rynku przestał dominować strach?

Kryzys zadłużenia mamy nie tylko w Europie, ale i na całym świecie. Popatrzmy chociażby na to, co działo się w lipcu w USA – walka między demokratami a republikanami szła przecież o to, by państwo mogło się dalej zadłużać. Trzeba jednak powiedzieć, że to, z czym mamy do czynienia w strefie euro, to także, a może przede wszystkim, kryzys polityczny. W Ameryce takich problemów nie ma. Przypomnijmy sobie, jak wyglądało rozwiązywanie kryzysu i podejmowanie decyzji po upadku Lehman Brothers – władze chętnie współpracowały, szef banku centralnego spotykał się z sekretarzem skarbu i uzgadniał działania, jakie mają zostać podjęte w celu naprawy sytuacji. Decyzje zapadały i realizowano je natychmiast, najdalej w ciągu kilku dni.

W Europie tak szybkie działania jednak okazują się niemożliwe.

Powód jest prozaiczny. W strefie euro mamy 17 krajów, tyle samo ministrów finansów i szefów rządów. Przy takiej mozaice politycznej trudno wypracować wspólne stanowisko. Przeciągający się kryzys na rynkach jest więc efektem kryzysu politycznego, jaki przeżywa Europa. Filary, na jakich była tworzona Unia Europejska, tak naprawdę legły w gruzach. Mamy kraje, które kompletnie nie spełniają wymogów stawianych przez Unię, jak chociażby Grecja, która liczyła, że będzie „pasażerem na gapę" w strefie euro. Kryzys zadłużenia jest efektem niedostosowania i oczekiwań, że strefa euro będzie lekiem na wszystkie bolączki. Przez długi czas rynki liczyły, że wystarczy dobra wola, by wprowadzić rozwiązania, które uzdrowią Grecję. Mamy jednak tylu polityków, tyle rozbieżnych interesów, że naprawdę trudno jest cokolwiek osiągnąć. Przypomnijmy sobie tylko, co się działo, gdy premier Grecji poinformował, że o tym, czy kraj ma oszczędzać, zadecydują obywatele w referendum. Reakcja rynków była paniczna. Kiedy odstąpiono od tego pomysłu, wrócił optymizm. Tak obecnie wygląda rynek. To politycy wywołują hurraoptymizm bądź też panikę.

O Grecji mówi się jednak coraz mniej. Spekulanci na cel biorą za to kolejne kraje.

Wielu liczyło, że po kryzysie w Grecji przyjdzie uspokojenie i znowu zaczną dominować optymiści. Tymczasem okazało się, że spekulanci znaleźli sobie nową ofiarę – Włochy. I tu znowu pojawił się problem polityczny. Do momentu dymisji premiera Berlusconiego obserwowaliśmy skokowy wzrost rentowności włoskich obligacji. Koszty finansowania zobowiązań zaszły na tyle wysoko, że trudno byłoby Włochom im podołać, szczególnie gdy PKB rośnie o 1 proc. lub mniej. Rozwiązaniem okazał się przejściowy rząd złożony z fachowców. Jeśli na dłuższą metę politycy tego kraju zgodzą się na gabinet, który naprawdę daje szanse na uporządkowanie sytuacji, Włochy będą uratowane. Lekarstwa są znane i proste, potrzeba tylko tej woli zmian.

Lista potencjalnych zagrożeń strefy euro nie kończy się jednak na Grecji czy Włoszech.

Rynek nie znosi próżni. Inwestorzy postanowili też przetestować Hiszpanię. Skoro Włochy można zaatakować, dlaczego nie można tego samego zrobić z Hiszpanią? I tutaj też sporą rolę odegrały kwestie polityczne. Na szczęście dla rynków socjaliści przy okazji wyborów pożegnali się z władzą. Statystyki pokazują bowiem, że kiedy Hiszpanią rządziła partia konserwatywna, wskaźniki zadłużenia spadały, a kiedy socjaliści – rosły. Rynki to widzą i pamiętają.

Trzeba podjąć się wyrzeczeń, wziąć się do pracy, bo inaczej wszyscy będą kończyć jak Grecja. Trzeba też pamiętać, że rynek nie jest obiektywny i często przereagowuje. Jeżeli jeden kraj jest postrzegany jako potencjalny bankrut, rynek rozgląda się i szuka następnego kandydata. Hiszpanie i Włosi muszą teraz pokazać, że są gotowi na reformy i są w stanie je przeprowadzić. Nikt tak na dobrą sprawę nie chce ich upadku. Jeśli więc tym dwóm krajom się uda, sytuacja na dłuższy czas się uspokoi. Jeśli jednak tak się nie stanie, rynki dalej będą szukać ofiar. Jeżeli nie będzie reform i poprawy wewnętrznej, to nikt nie pomoże Europie, nawet Chiny.

Na wzrost rentowności wciąż mają wpływ groźby agencji ratingowych. Dlaczego to, co one mówią, nadal jest takie ważne?

Agencje nadal mają opinię niezależnych i nieomylnych, co jednak nie jest uzasadnione. Przypomnijmy sobie, jak wyglądała sytuacja jeszcze kilka lat temu. Agencje wystawiały bardzo wysokie, czasami nawet najlepsze ratingi późniejszym bankrutom. Uważano, że owszem, problemy występują, ale i tak nic poważnego się przecież nie stanie. Pierwsze lata kryzysu, czyli lata 2007–2008, były dla agencji pewną nauczką. Dziś działają one na zupełnie innej zasadzie. Wolą zagrozić bądź też obciąć rating, niż znowu się pomylić. Tam też pracują ludzie. Wychodzą z założenia, że skoro kilka razy źle ocenili zagrożenia i się pomylili, to teraz lepiej jest zadziałać na wyrost.

Po ostrzeżeniach agencji ratingowych zaczęła także rosnąć rentowność polskich papierów.

Rzeczywiście, w czasie, kiedy Grecja zaczynała straszyć inwestorów, dało się to zauważyć również w przypadku naszych papierów. Inwestorzy uznali, że skoro sytuacja pogarsza się w Helladzie, to odpływ kapitału nastąpi także z krajów rozwijających się, takich jak Polska. Nic takiego jednak się nie stało. Jeżeli popatrzymy historycznie, rentowność 10-letnich polskich papierów cały czas waha się w przedziale 5,5–6,3 proc. Ministerstwo Finansów na razie bez problemu realizuje potrzeby pożyczkowe. Dlaczego? Dla inwestorów zagranicznych, pomimo naszych wewnętrznych obaw, Polska jest rynkiem bezpiecznym. Mamy relatywnie wysoki wzrost gospodarczy i odpowiedzialne władze. A nasze obligacje mogą być atrakcyjne. Jeżeli bowiem, na przykład, rentowność niemieckich papierów waha się w granicach 2 proc., to część inwestorów szuka alternatywnych miejsc inwestycji po tym, gdy sparzyli się na Grecji, Włoszech czy też Hiszpanii. Następuje więc naturalna dywersyfikacja. W efekcie zamiast odpływu następuje nawet napływ zagranicznego kapitału do Polski. Nie trwa on oczywiście stale, zmienia się w czasie, gdyż jesteśmy częścią?światowej gospodarki i całkowicie nie możemy się odciąć od tego, co dzieje się wokół nas. Trzeba także pamiętać, że dla naszej gospodarki rentowność obligacji na poziomie 5–6 proc. nie jest tym samym, czym dla gospodarki hiszpańskiej, francuskiej czy włoskiej. To oczywiście wynika z różnicy w tempie rozwoju tych krajów.

Dziękuję za rozmowę.

Gospodarka
Donald Tusk o umowie z Mercosurem: Sprzeciwiamy się. UE reaguje
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Gospodarka
Embarga i sankcje w osiąganiu celów politycznych
Gospodarka
Polska-Austria: Biało-Czerwoni grają o pierwsze punkty na Euro 2024
Gospodarka
Duże obroty na GPW podczas gwałtownych spadków dowodzą dojrzałości rynku
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Gospodarka
Sztuczna inteligencja nie ma dziś potencjału rewolucyjnego
Gospodarka
Ludwik Sobolewski rusza z funduszem odbudowy Ukrainy