M.R.: Marże nie tylko przestały rosnąć, jak powiedział Ernest, ale zaczęły wyraźnie spadać. Oczywiście sytuacja różni się w zależności od sektora, wielkości firm itp. Ale ogólnie marże maleją i to moim zdaniem tłumaczy w pewnym stopniu sytuację w inwestycjach. Na razie wyniki finansowe przedsiębiorstw są dobre, bo wolumeny sprzedaży rosną zarówno na rynku wewnętrznym, jak i w eksporcie. To przykrywa problem spadających marż. On jednak wyjdzie na jaw, gdy popyt zacznie słabnąć. Szczególnie że w 2019 r. spodziewamy się nadal szybkiego wzrostu płac, może nawet jego przyspieszenia, a koszty firm podbije jeszcze skok cen energii. Moim zdaniem zdolność firm do absorpcji tych rosnących kosztów wyczerpuje się. To oznacza, że firmy mogą próbować w większym stopniu przerzucać te koszty na ceny. Teoretycznie mogą też mieć większą skłonność do inwestowania. Ale czy w warunkach słabnącego wzrostu wolumenów sprzedaży to ma sens? Firmy mogą nie widzieć potrzeby zwiększania mocy wytwórczych.
J.B.: Ja też nie spodziewam się boomu inwestycyjnego w prywatnych firmach, w ich przypadku cykl inwestycyjny będzie krótki. Inwestycje firm zatrudniających ponad 50 osób ostatnio rosły przyzwoicie, i choć to była głównie zasługa firm publicznych, widać też większe nakłady na maszyny i urządzenia. Moim zdaniem świadczy to o tym, że część firm zaczęła zmieniać aparat produkcyjny, przesuwać się ku bardziej kapitałochłonnym technikom produkcji, aby złagodzić barierę niedoboru pracowników. Te inwestycje już jednak skutkują tym, że stopień wykorzystania mocy wytwórczych po oczyszczeniu z wpływu czynników sezonowych zaczął spadać. W kontekście osłabienia koniunktury w kraju i za granicą firmy mogą nie mieć powodów, aby dalej te moce wyraźnie zwiększać.
P.B.: W Polsce swego rodzaju fetyszem stała się stopa inwestycji (nakłady brutto na środki trwałe jako procent nominalnego PKB – red.). To prowadzi do poważnych nieporozumień, jeśli chodzi o dynamikę procesów inwestycyjnych. Stopa inwestycji to bardzo niedoskonały wskaźnik. Jej obniżanie się w ostatnich latach to m.in. efekt relatywnego spadku cen dóbr inwestycyjnych. Po korekcie o ten element stopa inwestycji w Polsce w ostatnich 5–10 latach była stabilna. Standardowo liczona stopa inwestycji nie bierze też pod uwagę zmian strukturalnych w polskiej gospodarce, takich jak bardzo dynamiczny rozwój sektora usług, który nie wymaga tak dużych aktywów trwałych, jak np. przemysł. Gdy porówna się stosunek nakładów brutto na środki trwałe do skumulowanej wartości tych środków, to Polska wypada lepiej niż inne kraje regionu. I to tłumaczy, dlaczego w ostatnich dwóch dekadach skumulowany wzrost produktywności czynników produkcji (TFP) i w efekcie skumulowany wzrost PKB były w Polsce wyższe niż średnio w regionie. Chcę przez to powiedzieć, że bez względu na to, jaka była w ostatnich kwartałach i jest obecnie dynamika inwestycji w Polsce, jest ona wystarczająca, aby perspektywy wzrostu gospodarczego pozostawały dobre.
Jak dalszy wzrost kosztów pracy w połączeniu z malejącymi marżami przedsiębiorstw przełoży się na inflację? Jakiego wzrostu indeksu cen konsumpcyjnych (CPI) oczekujecie w 2019 r.?
J.B.: Rok temu przewidywaliśmy, że inflacja w 2018 r. wyniesie 1,7 proc. Wygląda na to, że pomyliliśmy się najwyżej o 0,1 pkt proc. (w pierwszych 11 miesiącach inflacja wynosiła średnio 1,7 proc., grudzień może tę średnią obniżyć – red.). W 2019 r. spodziewamy się jeszcze niższej inflacji, średnio na poziomie 1,5 proc. Zdaję sobie sprawę, że to może być kontrowersyjna prognoza...
E.P.: A skąd, my też spodziewamy się inflacji wyraźnie poniżej 2 proc., średnio wyniesie 1,7 proc. Przy tym zakładamy, że inflacja bazowa (nieobejmująca cen energii i żywności – red.) będzie rosła, pod koniec 2019 r. sięgnie 2 proc. (od stycznia do listopada wynosiła średnio 0,7 proc. – red.). Nie będzie za to podwyżek cen energii dla gospodarstw domowych. To byłby dla rządu strzał w kolano. Wzrosną ceny energii dla firm, ale one mają bardzo ograniczone możliwości przerzucania rosnących kosztów na ceny konsumentów.
M.R.: My jednak oczekujemy wyższej inflacji bazowej, a wzrost całego CPI wyniesie w naszej ocenie średnio 2 proc. To się wiąże głównie z sytuacją na rynku pracy, z tym, że zdolność firm do absorbowania rosnących kosztów się wyczerpuje.
P.B.: My też spodziewamy się inflacji średnio na poziomie 2 proc.
Wygląda na to, że Rada Polityki Pieniężnej nie będzie miała powodów, aby podwyższyć w 2019 r. stopy procentowe, które – wedle prognoz sprzed roku – miała podnieść w IV kwartale 2018 r.
M.R.: My w podstawowym scenariuszu zapisaliśmy podwyżkę stóp w IV kwartale 2019 r. Szczerze powiedziawszy, przewidywanie, czy dojdzie do niej w listopadzie 2019 r., czy w lutym 2020 r., nie ma sensu, bo takie przesunięcie jest bez większego znaczenia.
E.P.: W tym momencie Rada jest zamurowana. Wiele będzie jednak zależało od wyniku wyborów parlamentarnych na jesieni. Jeśli wygra opozycja i zrealizowany będzie program przebijania szklanych sufitów płacowych, to moim zdaniem RPP stanie się bardziej jastrzębia.
M.R.: Historię, że RPP działa z pobudek politycznych, słyszymy od 2016 r. Zgodnie z formułowanymi wtedy prognozami dzisiaj powinniśmy już być po podwyżkach stóp. Dlaczego tak się nie stało? Moim zdaniem to nie miało żadnego związku z polityką. RPP po prostu zarzuciła koncepcję „forward looking", bo uznała, że nie ma co kierować się prognozami inflacji, które systematycznie są chybione. Rada wychodzi z założenia, że popełni mniejszy błąd, jeśli spóźni się z podwyżkami, reagując dopiero na faktyczny wzrost inflacji, niż jeśli podwyższy stopy wyprzedzająco na podstawie prognoz wzrostu inflacji, które się nie sprawdzą. Rada ma strategię niewiernego Tomasza i moim zdaniem ona jest słuszna. Stopy wzrosną w reakcji na wzrost inflacji powyżej celu albo jeśli projekcja analityków NBP będzie zapowiadała naprawdę znaczący wzrost inflacji.
P.B.: Nie ma żadnych podstaw, aby oczekiwać od RPP rozpoczęcia podwyżek stóp procentowych. Nie chodzi tylko o inflację, która tego nie uzasadnia. Mamy całą listę powodów, które przemawiają za utrzymaniem parametrów polityki pieniężnej bez zmian. Po pierwsze, spowolnienie wzrostu gospodarczego. Od końca 2019 r. przy naszych założeniach co do tempa wzrostu płac fundamentalna presja inflacyjna zacznie słabnąć. Po drugie, na rynku nieruchomości, na który moim zdaniem RPP też powinna patrzeć, nie ma żadnych powodów do reakcji. Po trzecie, deficyt obrotów bieżących pomimo szybkiego wzrostu popytu krajowego pozostaje znikomy. Nie spodziewam się jego znaczącego pogłębienia, nie widać powstawania nierównowagi, której RPP mogłaby chcieć przeciwdziałać. I po czwarte, akcja kredytowa jest słaba. Pierwszy raz w trakcie boomu gospodarczego podaż kredytu w Polsce rośnie wolniej niż nominalny PKB. Gospodarka się delewaruje.
J.B.: Zgadzam się, że nie ma powodów do podwyższania stóp procentowych i że RPP tego nie zrobi w 2019 r. Uważam jednak, że prognozowanie stóp komplikuje mniej skrupulatne podejście Rady do celu inflacyjnego (wynosi 2,5 proc. – red.). Listopadowa projekcja wskazywała taki wzrost inflacji (3,2 proc. średnio w 2019 r. i 2,9 proc. w 2020 r. – red.), na który RPP zgodnie ze sztuką powinna zareagować. Nie zrobiła tego i nie zakomunikowała klarownie, że nie zgadza się z tą projekcją. Kolejna projekcja, marcowa, pokaże już niższą ścieżkę inflacji, bo nie będzie zakładanej w listopadzie podwyżki cen energii dla gospodarstw domowych, a ceny ropy są niżej. Ale listopadowa projekcja i to, jak do niej podeszła RPP, miało moim zdaniem – niestety – niekorzystny wpływ na wiarygodność celu inflacyjnego.
Jakie konsekwencje dla notowań złotego i polskich obligacji skarbowych będzie miała taka postawa RPP? W 2018 r. brak podwyżek stóp w Polsce, w czasie, gdy coraz więcej banków centralnych zaczęło już zaostrzać politykę pieniężną, był przez analityków powszechnie wskazywany jako przyczyna pewnej słabości polskiej waluty.
E.P.: My spodziewamy się stabilnego kursu złotego w okolicy 4,25 za euro, rentowności (poruszają się w kierunku przeciwnym do cen – red.) obligacji skarbowych też będą na zbliżonym do dzisiejszego poziomie. Perspektywa podwyżki stóp wprawdzie się oddala, ale jednocześnie drożeją obligacje na głównych rynkach na świecie. To będzie podtrzymywało rentowność dziesięciolatek w okolicy 3 proc. Z tym zastrzeżeniem, że pewną cezurą mogą być listopadowe wybory. W zależności od ich wyniku kurs złotego może się przesunąć o kilka groszy w jedną lub drugą stronę.
M.R.: Moim zdaniem złoty może być nieco słabszy. Generalnie na rynku walutowym będzie nudno, tak jak ostatnio. Ale jeśli inflacja będzie przyspieszała, a inne banki centralne będą podwyższały stopy, to pod koniec 2019 r. na rynkach finansowych może kiełkować przekonanie, że RPP spóźnia się z podwyżkami. To będzie złotego osłabiało.
J.B.: My z kolei spodziewamy się pewnego umocnienia złotego, do około 4,15 za euro pod koniec roku. Uważamy, że wtedy pojawiają się oczekiwania na podwyżki stóp w Polsce w 2020 r. Inflacja będzie nieco wyżej, w strefie euro może już się kończyć okres słabej koniunktury, a Europejski Bank Centralny będzie już prawdopodobnie podwyższał stopy procentowe. Zgadzam się, że pewien wpływ na notowania złotego mogą mieć wybory, bo jeśli wygra opozycja, to zniknie ryzyko związane z napiętymi stosunkami z UE. Ale to będzie niewielki wpływ.
P.B.: Przy konsekwentnej postawie RPP, dalszej stabilności stóp procentowych, rentowności polskich obligacji skarbowych będą zależały głównie od rozwoju sytuacji na rynkach światowych. Stabilizująco na rentowności będzie ciągle działała dobra sytuacja fiskalna. Złoty także pewnie będzie stabilny, chociaż jako cykliczna waluta może być wrażliwy na globalne spowolnienie...
M.R.: Cykliczności złotego ostatnio nie widać, to jest przeszłość.
E.P.: Tak, cykliczność zniknęła.
Podsumujmy: jaki będzie 2019 r. w polskiej gospodarce?
M.R.: Będzie taki, jaki miał być 2018 r.
J.B.: Czyli mimo wszystko dobry.
E.P.: Z perspektywy gospodarstw domowych niewiele się zmieni wobec 2018 r. Nadal szybko będą rosły płace, a inflacja będzie niska. Wzrost PKB będzie między 3,5 a 4 proc., gdyby nie otoczenie zewnętrzne mógłby być nawet wyżej. A gdyby miało być gorzej, to w budżecie będzie spora przestrzeń do stymulacji fiskalnej.
A co nas czeka w 2020 r.? Pytam, bo może koncentrując się na najbliższych kwartałach tracimy z oczu zagrożenia, które czają się tuż za rogiem.
P.B.: Moim zdaniem nie można wykluczyć spadku tempa wzrostu PKB w 2020 r. poniżej 3 proc. Wiele będzie zależało od kondycji światowej gospodarki. Wtedy USA będą na krawędzi recesji w związku z opóźnionymi efektami podwyżek stóp procentowych i wygasaniem efektów obniżek podatków. Na to mogą się jeszcze nałożyć strukturalne problemy gospodarki Chin, a wzrost gospodarczy w strefie euro będzie wciąż mizerny. Pod względem wzrostu globalnego PKB 2020 r. może być w trójce najsłabszych lat ostatnich dwóch dekad. W takiej sytuacji w Polsce wzrost PKB może być poniżej potencjału, chociaż w finansach publicznych faktycznie będzie przestrzeń do poluzowania polityki fiskalnej, a rząd może też łagodzić skutki spowolnienia przez wygenerowanie pozytywnego impulsu kredytowego. To można zrobić przez umiejętną zmianę w otoczeniu regulacyjno-podatkowym.
J.B.: Moim zdaniem wzrost PKB o 3 proc. w 2020 r. to bezpieczna prognoza. Ale jeśli zmaterializują się te zagrożenia, o których powiedział Piotr, to wzrost będzie wyraźnie niżej.